Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi lipciu71 z miasteczka Poznań i okolice. Mam przejechane 33628.42 kilometrów w tym 1743.21 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 25.33 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
Follow me on Strava

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy lipciu71.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

szosa

Dystans całkowity:26164.20 km (w terenie 35.00 km; 0.13%)
Czas w ruchu:904:58
Średnia prędkość:27.46 km/h
Maksymalna prędkość:67.93 km/h
Suma podjazdów:3867 m
Suma kalorii:10866 kcal
Liczba aktywności:354
Średnio na aktywność:73.91 km i 2h 43m
Więcej statystyk
  • DST 53.40km
  • Czas 02:00
  • VAVG 26.70km/h
  • Sprzęt scott speedster 30
  • Aktywność Jazda na rowerze

Zapasy z wiatrem

Środa, 18 marca 2015 · dodano: 18.03.2015 | Komentarze 2

Wiatr!!! Wietrzysko!!! Przebrzydły wicher ciągle wieje za oknem (za drzwiami również, jak by się kto pytał ;-)), ale za to słońce nareszcie pokazuje na co je stać.


To wszystko wprowadziło do mojej głowy mętlik jak mam się ubrać. Z jednej strony cieńsze ciuchy już powoli wyłażą z szafy, bo chcą już się na mnie znaleźć, z drugiej strony rozum podpowiada, że jeszcze nie czas na krótkie gatki. Dylematy normalnie jak u blondynki przed lustrem.


W końcu ubrałem się jak dotychczas, wysiorbałem herbatę do końca z ulubionego kubka i zlazłem na dół. Dzisiaj jazda z misją, bo miałem do zawiezienia słoik Tołpygi w zalewie octowej dla kumpla z własnej poniedziałkowej produkcji. Ruszyłem z tym słoikowym garbem na plecach. Oj za dobrze mi się jechało z samego początku, a to zwiastowało tylko dwie okoliczności: jestem w wybitnej formie od rana lub silny wiatr miałem centralnie w plecy. Osobiście na moją formę bym nie stawiał hehe.


Z lekkością baletnicy pokonałem odcinek do Makro by na jego wysokości zostać klaksonowany przez starszego jegomościa w produkcie czapko podobnym na głowie. Faktem jest, że w tym miejscu lekko się spóźniłem z przejazdem na zielonym świetle o jakieś 20 sekund, ale czym jest taki odcinek czasu przy tych milionach lat kiedy to powstawała nasza planeta? W każdym razie jegomościa lekko tym zirytowałem i to tak bardzo, że aż zawisł na klaksonie własnego pojazdu pamiętającego chyba jeszcze czasy tankowania na kartki. Sam kierowca też raczej był z pokolenia kiedy to kobiety nie miały prawa robić uprawnień do kierowania pojazdami, a on (kierowca, pan, władca, głowa rodziny i chyba mentor w jednym) dzierżąc drżącymi rękami kierownicę tak długo na mnie trąbił, że w pewnym momencie poważnie się zaniepokoiłem czy aby nie zasłabł i jego głowa na stałe nie spoczęła na klaksonie. Po dłuuuuuugiej chwili przestał. Ulżyło mi, bo to oznaczało, że żyje!!!!! To miło z jego strony, że nic mu się nie stało, bo nawet nie zaszczyciłem go uważniejszym spojrzeniem gdyż zbliżałem się do miejsca pozbycia słoika.


Dalej już bez balastu skierowałem się na stała trasę do Rokietnicy i cały czas jechało mi się nadzwyczajnie lekko. Na tyle lekko, że nawet mi przez myśl przeszło aby wydłużyć dystans do Mrowina. Całe szczęście, że tego nie zrobiłem. Po nawrocie w stałym punkcie, gdy rozpocząłem drogę powrotną poczułem całą moc wiatru który mnie pchał dotychczas i nie było to przyjemne odczucie. Momentami jechałem tak powoli, że miałem wrażenie iż do domu wrócę o kilka dni starszy niż przed wyjazdem, a ja robiłem dzisiaj dystans raptem 53km. W Kiekrzu jakaś gwiazda w dostawczaku włączając się do ruchu, nie raczyła mnie widzieć i gdyby nie mój krzyk wpakowała by mnie na krawężnik. Kolejne kilometry to ciągła walka z w mordę windem. Gdy już dotarłem do ul. Gdyńskiej wpakowałem się na DDRa i myślałem, że chociaż tu będę bezpieczny. Złudzenie.


Na tym samym DDR-ku przede mną pomykał samochód jakiś służb drogowych. Wlokłem się za nim, aż do momentu kiedy zjechał na prawo. Wydawało mi się, że mnie w ten sposób przepuszcza. Nic bardziej złudnego. On tylko omijał jakieś gałęzie na swojej drodze, a w momencie kiedy się z nim zrównałem chcąc go wyprzedzić zjechał na lewą stronę. Tylko ponownie mój krzyk mnie uchronił od zepchnięcia.


A teraz najdziwniejsze. Ów kierowca po całym incydencie otworzył okno – ja w tym czasie się już nastroszyłem do wymiany uprzejmości – i mnie przeprosił.


Ludzie!!!! PRZEPROSIŁ!!!. Tego w kinie jeszcze nie grali. W takiej sytuacji nawet nie miałem jak się na niego boczyć, tylko kiwnąłem ręką, że wszystko ok. i pognałem dalej.


Skoro wiatr tak mnie dzisiaj zmasakrował, to na dobicie zafundowałem sobie podjazd nr.3 który osłonięty od wiatru był dla mnie dzisiaj prosty i łatwy do pokonania jak nigdy.


Pokuszę się dzisiaj o podsumowanie i niestety nie jest to podsumowanie pochlebne, bo jazda pod taki wiatr wybitnie nie sprawiła mi żadnej przyjemności, a drażliwe sytuacje z kierowcami (nie wszystkie dzisiejsze wymieniłem) dodatkowo popsuły przyjemność z jazdy. Ale co nas nie zabija to nas wzmacnia i w zgodzie z tym porzekadłem zobaczymy co przyniesie jutrzejszy dzień.


Jeśli ktokolwiek napisze, że jutrzejszy dzień przyniesie wiatr, to od razu zapinam focha z pominięciem przedtem obowiązkowych trzech dąsów  :-(



Kategoria szosa


  • DST 48.00km
  • Teren 5.00km
  • Czas 02:06
  • VAVG 22.86km/h
  • Sprzęt scott scale 80
  • Aktywność Jazda na rowerze

Śnieżycowy Jar czyli wyprawa która nie była wyprawą.

Wtorek, 17 marca 2015 · dodano: 17.03.2015 | Komentarze 6

Kładąc się spać w niedzielę, oczami wyobraźni widziałem siebie raźno pomykającego następnego dnia…

I tu nastąpiły aż dwie opcje tego pomykania.


- pierwsza opcja miała polegać na zrobieniu pięknej setuni w promieniach słońca przy wtórze ciepłego powietrza znamionującego nadejście wiosny, zapowiadanego przez speców od pogody.


- druga opcja to miała być jazda do Śnieżycowego Jaru, obsypanego kwiatkami, które są ewenementem na naszych terenach, które to miejsce odwiedzam co roku i co roku stwierdzam, że szału nie ma ;-). Wycieczka miała się odbyć w promieniach słońca przy wtórze ciepłego powietrza znamionującego nadejście wiosny, zapowiadanego przez speców od pogody.

Wstałem raniutko, spojrzałem przez okno i… padać co prawda nie padało, ale słońca to ja za wiele nie widziałem, a wiało tak że momentami samochody na parkingu przestawiało. W tym momencie cały mój zapał prysnął niczym bańka mydlana. Setka w mgnieniu oka została wykreślona z dzisiejszego planu i został Śnieżycowy Jar na rozkładówce.

Jeśli pogoda człowiekowi wilkiem, to w takim razie na spokojnie wypiłem kawę, potem śniadanie, a po tym wszystkim z całą swoją mocą i desperacją zaatakował mnie z zaskoczenia LEŃ. Ta perfidna bestia potrafiąca się ukryć w najmniejszym zakamarku mieszkania i zaskoczyć człowieka w najmniej oczekiwanym momencie, ostatnimi czasy atakuje mnie raz za razem niczym James Bond swoje wytrawne Martini. W międzyczasie dostałem info, że wspomniany jar znajduje się na terenie poligonu wojskowego i w dzień powszedni można tam przebywać dopiero po godzinie 15.00 Stan mojego lenistwa pogłębił się do tego, że zdążyłem zjeść drugie śniadanie, wypić drugą kawę w trakcie której ustaliłem wyjście z domu na dwie godziny po południu.


Taaaaaak. Plany, plany, plany… Plany to sobie można naszkicować np. okolicy albo mieszkania, bo jeśli chodzi o plany wyjścia na rower to można je sobie planować, a potem wsadzić sobie w d… w drugą kieszeń.


Gdy zbliżała się godzina 14.00 zacząłem się powoli zbierać do wyjścia, przechylając tym samym szalę zwycięstwa na leniem na swoją stronę. Rzuciłem komplet ciuchów w jedno miejsce do ubrania się, wstawiłem do pokoju MTB i to by było na tyle jeśli chodzi o sukces. W rowerze z tyłu flak. Faktycznie uchodziło powietrze z niego już jakiś czas temu, ale zupełnie o tym zapomniałem. Teraz pytanie: tylko wentyl czy przebita? Czasu wystarczyło na załatanie dętki więc żadnych półśrodków tylko zdjąłem koło, wyjąłem dętkę, sprawdziłem w wiadrze wodą i?


Cała. Żadnej dziury.


Cholera jasna, cała robota na darmo. Zapewne był tylko lekko wentyl popuszczony. Złożyłem wszystko do kupy, odstawiłem rower do korytarza i jak zobaczyłem syf w postaci zaschniętego błota jaki po sobie zostawił mój terenowiec, to łapy mi opadły. Dodatkowo rozdeptałem po chacie smar dopełniając tym czary goryczy. Stan mego istnienia zawisł na włosku. Nie było szans na to aby to zostawić i posprzątać po przyjeździe, bo jak M. by wróciła do domu przede mną, to szanse na przeżycie bym miał mniejsze niż złapany i osądzony Hitler na ułaskawienie i wypłacone odszkodowanie za utratę dobrego wizerunku. Doprowadziłem wszystko do stanu sprzed nabałaganienia i nareszcie mogłem ruszyć w trasę. Może M. nie przeczyta tego wpisu i się nie dowie jak narozrabiałem ;-)
 
                                                                                               lekki syfik ;-)

Kawałek czasu bez MTB zatarł w pamięci jego ciężar. Udało się to sobie przypomnieć już przy znoszeniu go po schodach i dalej jadąc z oporami jaki stawia ten sprzęt. Na plus, że idzie tym fajnie hamować. Silny wiatr prawie przez cały czas miałem boczny sprzyjający, co wprawiało mnie w lekki niepokój przed powrotem. Od Murowanej Gośliny wiało mi centralnie w plecy i w takich warunkach dojechałem do Starczanowa gdzie zagłębiłem się w las. Tu rozkoszowałem się ciekawymi zjazdami, dalej troszkę po płaskim i zgodnie z drogowskazem po chwili dotarłem do kwiatków o których tyle trąbią lokalne media. Jako że widziałem je nie po raz pierwszy, to jakoś nie zapłakałem ze wzruszenia. Zrobiłem kilka fotek i ruszyłem w drogę powrotną. Wszystko było cacy do momentu kiedy nie wyjechałem z lasu i dostałem podmuch centralnie czołowego wiatru. Aż mnie zatrzymało w miejscu. Jak pomyślałem o powrocie w takich warunkach to mi się słabo zrobiło. Walczyłem z tym wiatrem do Murowanej Gośliny, ale po skręcie na Poznań nie było już tak tragicznie i dało się jakoś jechać. Nie znaczy to jednak, że walki z wiatrem nie było. Była.


W końcu dotarłem do domu i teraz już z całą premedytacją oddałem się we władanie lenia, a że to był mój dzień wolny od pracy to też mi też się należało trochę nic nierobienia.


Błota z MTB nie usunąłem ;-) Niech sobie jeszcze troszkę na nim pobędzie. Przynajmniej wygląda rasowo.




                                                                                                 śnieżyce












Kategoria szosa


  • DST 53.20km
  • Czas 01:53
  • VAVG 28.25km/h
  • Temperatura 7.0°C
  • Sprzęt scott speedster 30
  • Aktywność Jazda na rowerze

Heroiczny wyczyn w dwóch aktach.

Piątek, 13 marca 2015 · dodano: 13.03.2015 | Komentarze 13

Leń który mnie dzisiaj dopadł można porównać tylko do lenia który mnie dzisiaj dopadł ;-) Nic innego nie było się w stanie z nim równać. Z braku wyszukania przyczyn takiego stanu rzeczy obwiniłem za to „przesilenie piątkowe” , a z racji daty podniosłem je do potęgi trzynastej. Heroiczny wysiłek sportowy mogę opisać w dwóch aktach.

                                                                                                     Akt pierwszy

Od momentu wstania na własne nogi szukałem wymówki do dzisiejszej jazdy rowerem. Pomyślałem, że może jak zjem śniadanie to mi się zachce. Niestety po zajrzeniu do lodówki oślepił mnie blask światełka, który odbijał się od ścianek tego urządzenia nie napotykając NIC na swojej drodze, czyli w wolnym tłumaczeniu oznacza to, że w środku było pusta. Lampki, ani tym bardziej półek nie zamierzałem konsumować, bo mogą się jeszcze przydać. Następnym krokiem w kierunku wyszukania chęci była kawa. Oj tak, tego mi było trzeba i po wypiciu tego przepysznego naparu zaraz mi przyszły chęci ….. na następną kawę ;-). Niestety kawa to nie woda oligoceńska i nie można jej chlać bez opamiętania. Szkoda.


Śniadanie samo do mnie nie przyszło, więc ruszyłem tyłek do sklepów i jak to mówią w Lubuskiem „nakupywałem” różności na cały weekend. No teraz światełko w lodówce już tak nie błyszczało jak przedtem. Brzuszek też napełniłem i nawet pozwoliłem sobie na anielski uśmiech. Mina mi zrzedła kiedy sobie przypomniałem słowo rower. Wyjrzałem przez okno, bo może zaczęło padać tak jak zapowiadali. Niestety wszędzie sucho i wieje. Nawet sobie popryskałem wodą okulary aby stworzyć imitację opadów. Nic to nie dało.
Kogoś można z łatwością oszukać, lecz samego siebie jest już dużo ciężej. Czasami się udaje, ale nie dzisiaj.
Wymówki się skończyły, bagnet na broń, ciuchy na siebie, rower na parter i ….

                                                                                                 Akt drugi

…. jechałem. Może nie pędziłem, ale jednak się poruszałem i to nawet do przodu.
Na pierwszym kilometrze już szukałem wymówek. A to że autobus zielony, że pływalnia się rozbudowuje, że dziury w asfalcie w tym samym miejscu co wczoraj. Słowem łapałem się czego tylko mogłem ale poczucie sumienności miało nad tym wszystkim lekką przewagę.

Wiem, oczywiście nikt mnie do tego nie zmusza, ale trzeba w sobie czasami znaleźć ociupinkę dyscypliny i nie poddawać się jak tylko się czegoś nie chce. Amen.

Dziwnie szybko mi się zrobiło zimno mimo, że AŻ siedem stopni na plusie pokazywało na termometrze. Ale się nie poddawałem. Przez cholernych 26,6 km szukałem kolejnych wymówek, aby choć troszkę skrócić trening. Nic nie wynalazłem w głowie zawsze pełnej fantastycznych pomysłów. Po tym dystansie, kiedy to znalazłem się na półmetku mojej jazdy, już nie było po co szukać, bo teraz to już trzeba było gnać do domciu, do chwili relaksu przed pracą. Na ostatnim odcinku zaczęło kropić. Niestety zdecydowanie za późno.


Dotrwałem do końca niczym Heros i kiedy spocząłem włączając TV z nadzieją na jakiś skrót wyścigu z Kwiatkowskim w roli głównej odczułem szczęście i dumę z pokonania lenia (skrótu nie było, była siatkówka). Każdy ma w sobie takiego gnoja, ale mi się za moje grzechy młodości trafił wyjątkowo perfidny i nieustępliwy. Spokojnie nie z takimi typami dawało się sobie radę w życiu ;-).


Jutro ma padać, więc czeka mnie bieganie. Może ktoś mi ukradnie buty, albo pożre je pies sąsiada hehe.



Kategoria szosa


  • DST 64.40km
  • Czas 02:19
  • VAVG 27.80km/h
  • VMAX 62.00km/h
  • Temperatura 4.0°C
  • Sprzęt scott speedster 30
  • Aktywność Jazda na rowerze

Los Osowos Góros zdobytos

Czwartek, 12 marca 2015 · dodano: 12.03.2015 | Komentarze 6

Niejedno mnie już w życiu zdziwiło, niejedno przeżyłem i niejedno widziałem, ale to co się stało dzisiejszego poranka przeszło najśmielsze oczekiwania najbardziej tęgich głów w narodzie. Tym kosmicznym wydarzeniem było to, że obudziłem się przed budzikiem. Ot tak sobie z niczego. Czary z mleka normalnie. Skoro już tak się stało i kilka dodatkowych minut dostałem od życia, to należało je szybko wydać w jakiś cywilizowany sposób. Tak wiem najlepiej spożytkowany ten czas byłby, gdybym usiadł przy ognisku, nadział coś pysznego na kijek i sięgnął po jednego z wielu zimnych browarów. Niestety to jeszcze nie ten czas, dlatego bonusowe minuty postanowiłem spożytkować na dokręcenie kilku dodatkowych kilometrów do dziennego minimum.

Szybciutko zjadłem makaron z jogurtem (Tak, tak drogi czytelniku, ten sam makaron co był wczoraj od niedzieli w lodówce. Ten dzisiejszy był od tej samej niedzieli hehe, ale już go teraz definitywnie wykończyłem) i zaplanowałem kierunek na Osową Górę. Słowo zaplanowałem prosiłbym, aby czytać z przymrużeniem oka, bo planowanie wyszło ciut słabo za sprawą obranego kierunku w stosunku do kierunku wiatru.

Początek jak zawsze, tu się niewiele zmienia i po paru kilometrach dotarłem do ul. Hlonda i sławetnej ścieżki rowerowej wyglądającej jak zaorane pole. Żeby nie było, starałem się nie łamać przepisów i nią jechać, ale w końcu nerw mi puścił i wtarabaniłem się na jezdnię. Nawet najbardziej pijany i sfrustrowany kierowca jest bezpieczniejszy niż ta ścieżka. Przedarłem się przez Starołękę i dalej bardzo przyjemnie z wiatrem w plecy podążałem w kierunku Mosiny. To było zdecydowanie zbyt łatwe i przyjemne.
Wniosek – wiało w plecy.
Wniosek – powrót będzie do dupy.

Przedarłem się przez Mosinę, dojechałem do podjazdu, spiąłem poślady, zredukowałem biegi i przy akompaniamencie bicia serca w tempie pałeczki perkusisty z kapeli trash metalowej wtoczyłem się na szczyt. Tam dałem sobie minutę na udzielenie sobie ewentualnej pomocy medycznej w razie zasłabnięcia (nie pytać jak bym to miał zrobić w razie czego) i skoro wszystko było ok. a tętno wróciło do spokojnych 200 uderzeń zacząłem zjazd i powrót do domu. Z górki pięknie się nakręciłem i byłoby naprawdę super gdyby mi na drogę nie wylazł cholerny burek. Hamowanie szosówką przy prędkości ponad 60km/h nie należy do zbyt efektywnych, gdzie trzeba ten manewr planować dwa dni do przodu, a robienie tego w awaryjnych sytuacjach nie należy do moich ulubionych. Nawet nie było jak kundla kopnąć w…. w cokolwiek.

Animalsi morda w kubeł.

Powrót przez Puszczykowo oczywiście od wiatr który nie wiadomo dlaczego przybrał jeszcze na sile. Walczyłem w każdym razie dzielnie. Przez Luboń i cały Dębiec udało mi się przejechać bez żadnego zgrzytu z kierowcami, a to może świadczyć o zbliżających się świętach i niechęć do spowiadania się z tak ciężkich grzechów przez bogobojnych rodaków na ucho zaufanego kapłana, który być może niczym Ojciec Mateusz również może się okazać cyklistą i wszystkie inne lżejsze grzechy typu: kradzież, cudzołóstwo, zabójstwo, przemoc w rodzinie zostaną odpuszczone, ale zatarg z rowerzystą już nie, a co za tym idzie będą musieli przeżyć święta z grzechem na duszy. A jak tu potem rąbać świąteczną gorzałę z takim ciążącym brzemieniem?

Potem pozostało mi się tylko przedrzeć przez miasto, a na osiedlu kupić śniadanie.

Wiatr mnie dzisiaj troszeczkę wymęczył, sponiewierał i zabrał cenne kalorie z organizmu. A niech sobie bierze, cała frajda jest w szamaniu pyszności ;-)


                                                                                Żeby nie było, że nie byłem ;-)





Kategoria szosa


  • DST 61.80km
  • Czas 02:08
  • VAVG 28.97km/h
  • Temperatura 3.0°C
  • Sprzęt scott speedster 30
  • Aktywność Jazda na rowerze

Przepraszam, że wyzwałem Cię od głupiej i opóźnionej w rozwoju. Wiosno wracaj.

Środa, 11 marca 2015 · dodano: 11.03.2015 | Komentarze 5

Poranek nie należał do lekkich. Wróg publiczny nr.1 czyli budzik nie miał żadnej litości dla mojego deficytu w spaniu. Profilaktycznie kładę go zawsze w drugim pokoju, bo może się kiedyś zdarzyć, że jak rozedrze swojego ryja przy moim łóżku to ulegnie destrukcji, a że jest w wyposażeniu telefonu to stracę łączność ze światem, a tego bym nie chciał.


Zwlokłem się z wyra z nadzieją, że będzie padać. Niestety na dworze było sucho. Niespodziewanie również byłem strasznie głodny i w tym stanie nie wyobrażałem sobie jazdy nawet kilometra. Przegląd lodówki ujawnił makaron, jak sobie dobrze przypominam od niedzieli. Inspekcja sanepidu w moim jednoosobowym składzie uznała go za zdatny do spożycia po wymieszaniu z jogurtem. Ma się te przepisy mistrzów hehe. Poprawiłem to wszystko kawą i byłem gotowy do walki.


Kierunek ten co zawsze tylko dzisiaj z plusem czyli o dwa rzuty beretem dalej, co oznacza Mrowino. Po tym jak mnie temperaturami rozpieściło przedwiośnie, dzisiaj zostałem nieprzyjemnie zaskoczony niską temperaturą. Do wiatru już przywykłem. Ruszyłem tradycyjnie SMSem (Szlakiem Mojej Szosówki ;-) ) przez miasto. Na wysokości Strzeszyna mocno mi już wychłodziło stopy, bo ocieplacze zostały w domu. W Rokietnicy lewa stopa odpadła, lecz się nie zatrzymywałem i nie poddawałem, cały czas walcząc z twarzowym wiatrem. W końcu zajechałem do Mrowina, trzy łyki z bidonu i ruszyłem w drogę powrotną. Mijając ponownie Rokietnicę podniosłem brakującą stopę i stwierdziłem, że już mi tak wychłodziło nogi, że nie czuję zimna. Zaiste dziwne to zjawisko. Dalej już cały czas z wiatrem w plecy lub bocznym popychającym. Fajnie się jechało i nawet nie była mi w stanie zepsuć dobrego humoru wymuszająca na mnie pierwszeństwo przejazdu niunia święta krowa samochodowa, do której moje pretensje o to chyba nawet nie dotarły, patrząc na jej minę która przypominała pudla w puszorku trzymającego łapę w kontakcie z czapeczką na bakier i napisem LUBIĘ TO.

Z ułańską fantazją zajechałem pod dom i z jeszcze większą fantazją grzałem się pod prysznicem jak kocur na zapiecku u babci Halinki.

Z tego miejsca chciałbym przeprosić wiosnę za to, że ostatnio wyzwałem ją od głupiej, opóźnionej w rozwoju i leniwej pindy.

Przypuszczalnie obraziła się za to i znowu jest jak przez całą zimę czyli zimno. Proszę wróć, rządź i dziel wraz ze swymi ciepłymi dniami.


Jeszcze raz pokornie przepraszam. Przyznaję poniosło mnie.

Z OSTATNIEJ CHWILI

O mało co mi szczęka nie wypadła jak zobaczyłem dzisiaj automat do dętek w naszym kochanym mieście.
Zaimponiło mi to.



                                                                                Automat do dętek






Kategoria szosa


  • DST 53.28km
  • Czas 01:55
  • VAVG 27.80km/h
  • VMAX 52.00km/h
  • Temperatura 12.0°C
  • Sprzęt scott speedster 30
  • Aktywność Jazda na rowerze

Nie mam siły wymyślać dzisiaj tytułu ;-)

Sobota, 7 marca 2015 · dodano: 07.03.2015 | Komentarze 5

Napracowałem się wczoraj niczym szara komórka odpowiedzialna za przelewy na prywatne konto polityka. Do domu wracałem na raty, to znaczy głowa już była w dużym pokoju, a nogi dopiero wchodziły po schodach. Oczywiście nie dospałem i obudziłem się bardziej zmęczony niż przed zaśnięciem. Kawa, śniadanie i cały poranny repertuar jakoś nie tchnął we mnie zbyt wiele życia. W końcu wyszedłem na balkon i słońce połączone z wysoką temperaturą zdołało mnie przekonać do wyjścia na rower. Dzisiaj nie musiałem czekać do pierwszego zakrętu aby się przekonać jak mocno wieje bo wystarczyło, że się skończyła ściana mojego bloku która mnie osłaniała przed wiatrem i wszystko stało się jasne. Nie było mowy o taryfie ulgowej. Ruszyłem w bój do Rokietnicy (muszę opracować inną ciekawą trasę z równym asfaltem) starając się obrać jak najbardziej opływową sylwetkę pod wiatr.

He, przypominało to troszeczkę opływowy sterowiec, a mocy było we mnie tyle co w bateryjce Chińskiego zegarka.

W każdym razie jakoś dotarłem do półmetka, nawróciłem i kontynuowałem jazdę powrotną na szczęście w większości ze sprzyjającym wiatrem. Co kawałek dzisiaj stały stoiska z tulipanami i gdy czekając na otwarcie przejazdu kolejowego pod Kiekrzem, zapytałem sprzedającą niewiastę czy są może czereśnie, dziwnie na mnie spojrzała nie komentując pytania, za to krzywo na mnie patrząc. Chyba wiosenny humorek jej nie dopisał.

Dziwne, a ponoć kto pyta nie błądzi. Ale też nie jest nigdzie napisane, że zawsze otrzymuje odpowiedź ;-)

Na 10 km przed domem wysuszyłem ostatnie krople z bidonu i niewiele brakowało, abym przekraczając Wartę zaczął chlać prosto z rzeki, takie miałem dzisiaj dziwnie wielkie pragnienie. W końcu udało mi się jakoś doczłapać do domu i mogłem spokojnie odhaczyć dzisiejszy trening.

Uśmiech jeszcze zdążył zagościć na mojej twarzy przed obiadem, kiedy to wlazłem na wagę, a ta pokazała, że masa spada. Miodzio!!!! Tylko szkoda, że razem z powerem, ale nad tym popracujemy jeszcze.
Najpierw bandzioch, potem puchary. Oczywiście mam na myśli puchary lodów z bitą śmietaną i całą plejadą owoców hehe.



Kategoria szosa


  • DST 53.30km
  • Czas 01:51
  • VAVG 28.81km/h
  • VMAX 57.00km/h
  • Temperatura 4.0°C
  • Sprzęt scott speedster 30
  • Aktywność Jazda na rowerze

Wiatr to wróg i przyjaciel w jednym

Piątek, 6 marca 2015 · dodano: 06.03.2015 | Komentarze 12

Z przyczyn niezależnych ode mnie, zrobiło mi się kilka dni bez roweru. Ale za to organizm troszeczkę odpoczął. Wyznacznikiem regeneracji było moje wczorajsze bieganie. Konkretnie przebiegnięte 15 km, co stanowi mój nowy rekord.

Dzisiaj od rana momentami słońce świeciło tak intensywnie, że z perspektywy pozamykanych okien w ciepłym mieszkaniu, zacząłem rozmyślać ile kostek lodu wrzucić do bidonu, aby się nie przegrzać po drodze. Po kontrolnym wyjściu na balkon moje myśli bardziej się skłaniały do myślenia, ile kostek lodu wypadnie z bidonu kiedy już wrócę z jazdy hehe.

Po porannym obrządku i ogarnięciu tego co najpilniejsze, ubrałem się niestety jeszcze w ciepłe wdzianko i sprowadziłem moją chabetę na parter. Kierunek jak przeważnie ostatnio Rokietnica. Już pierwsze metry pokazały, że wiosna może już idzie do nas, ale na pewno jej się nie spieszy tak jak ja bym sobie tego życzył i na upały raczej do wieczora nie mam co liczyć. Na bezwietrzną dzisiejszą przygodę z rowerem również, co stwierdziłem gdy po wyjściu zza pierwszego łuku o mało mi łba nie urwało. Nie w takie wiatry się przejeździło ;-). Po pierwszych dwóch kilometrach wiedziałem już, że łatwo nie będzie bo wczorajsze cholerne bieganie zostawiło po sobie bolące kolano i nieduże zakwasy.


Całe 26.5 km miałem pod wiatr. Sapałem i jednocześnie parłem do przodu jak by mi coś za to obiecali. W końcu dotarłem do półmetka, wziąłem kilka głębszych wdechów i ruszyłem w drogę powrotną. Oooooo błogosławiony wiatr mimo wszystko zesłał na mnie swoje litościwe spojrzenie i postanowił, że jeszcze przynajmniej przez godzinę nie zmieni kierunku swoich podmuchów, a to znaczyło dla mnie nie mniej, nie więcej tylko to, że teraz mi dmuchało w plecy.

Nigdy nie byłem zwolennikiem aby ktoś chciał mnie dmuchać od tyłu, ale DLA WIATRU zawsze robię wyjątek. Czy jasno napisałem, że TYLKO DLA WIATRU? Mam nadzieję, że tak.

Zaobserwowałem dzisiaj dziwne zjawisko. Auta jadące z przeciwka i zabierające się za wyprzedzanie w kilku przypadkach zaniechały manewru i wykonywały go dopiero po minięciu mnie. Nie chwaląc się…albo właściwie chwaląc się muszę napisać, że zakupiłem i zamontowałem z przodu małą ale mocną lampkę sygnalizacyjną której światło wg. producenta jest widoczne z odległości 600 metrów. Wow. Chcę wierzyć, że to dostatecznie uświadamia jadącym z przeciwka o mojej obecności na drodze i nie będą wyprzedzali na „żyletki” dostarczając mi stresu. Tak wiem, to nie jest PRO, ale w głębokim poważaniu mam PRO, kiedy ktoś zapierdziela na mnie pozostawiając mi wybór: baran czy ucieczka na pobocze.

Z asortymentu PRO to kupię sobie nowe bidony jak się zrobi cieplej.

Z wiatrem w plecy dotarłem do domu i z zaskoczeniem stwierdziłem, że średnia przejazdu wyszła jak na mnie w taką pogodę i z nogami jak z waty całkiem, całkiem przyzwoita.

Godzinkę później jak spojrzałem przez okno to parking był mokry, a to oznaczało, że miałem ciut szczęścia wybierając akurat te godziny na rowerowanie.

Wiosno przybywaj. Jam jest gotów na Twe przyjęcie!!!!!!!!!!!!




Kategoria szosa


  • DST 128.60km
  • Czas 04:16
  • VAVG 30.14km/h
  • VMAX 52.00km/h
  • Temperatura 6.0°C
  • Sprzęt scott speedster 30
  • Aktywność Jazda na rowerze

Seta z rana jak śmietana ;-)

Sobota, 28 lutego 2015 · dodano: 28.02.2015 | Komentarze 13

Ponarzekałem sobie, że jeszcze setki nie wykręciłem i oto przez niespodziewanie szybko zakończoną pracę, otworzyła się przede mną okazja nadrobienia zaległości w tym temacie. Pięć godzin snu musiało wystarczyć. Wcześnie rano (jak na mnie) wstałem, wstawiłem sobie makaron na śniadanie, który zjadłem razem z tym co pozostało z wczorajszego obiadu, następnie obowiązkowa kawa i już się szykowałem do wyjazdu. Ciuchy naturalnie same się teleportowały w różne zakamarki po wypraniu, automatycznie robiąc ze mnie poszukiwacza i zdobywcę gdy już mi się udało odszukać jakiś element garderoby. Gdy już cały byłem zorganizowany, ruszyłem na miejsce zbiórki Zgrupki Luboń (Biedronka przy rondzie Starołęka), czyli miejsca gdzie się zbierają w weekendowe poranki pasjonaci kolarstwa chcący sobie wykręcić 100 km. Po drodze zahaczyłem jeszcze o sklepik, kupiłem dwa ciastka typu gniazdko, jedno wszamałem po drodze, a drugie schowałem na „zaś”. Udało mi się nie spóźnić. Na miejscu było już kilka osób, kolejne jeszcze po chwili dojechały i ruszyliśmy w trasę: Czapury – Rogalin – Kórnik – Zaniemyśl – Śrem – Manieczki – Żabno – Mosina – Luboń – Poznań.


Na wstępie upewniłem się co do tempa jakim tempem to wszystko będzie przebiegać. Mieliśmy jechać z prędkością około 30-32 km/h i tyle jechaliśmy….. z tym, że tylko do przejazdu kolejowego na Starołęce. Potem już cały czas oscylowało w granicach 36-38 km/h hehe. Jednak jazda w grupie to co innego. Zmiany były dawane co dwie minuty, a skoro wyruszyło nas 16 osób, to spokojnie się „wypoczywało” przez większą część czasu mimo takiego tempa. I tak jadąc po zmianach zbliżaliśmy się do Kórnika, gdy tempo wzrosło, ja starałem się nie zgubić koła, a gdy spojrzałem na licznik, to widniała tam liczba 49. Wow, ale tempo jak na całą grupę. W Kórniku krótka przerwa pod Biedronką, ktoś coś kupił i dalej w drogę.


W Zaniemyślu dołączyła do nas grupa dziesięciu osób i od tego momentu jechaliśmy już naprawdę sporą grupą, a tempo nic nie spadało. W Śremie kolejna przerwa 5 minut i znowu w drogę. Za Żabnem zaczynają odpadać od grupy poszczególni szosowcy kończąc swoją dzisiejszą przygodę ze Zgrupką i obierając kierunek dom. Przez Mosinę przemykamy ulicami mimo zakazu jazdy rowerem. Na szczęście nie ja jestem inicjatorem łamania przepisów, bo jestem w środku stawki, a gdyby ktoś pytał, to wyraziłem wręcz stanowcze oburzenie taką postawą. Oburzałem się cicho i niewidocznie dla innych, ciesząc się zarazem dobrym tempem jazdy hehe. Bardzo proszę wszystkich o odnotowanie tego mojego zniesmaczenia celem usprawiedliwienia, gdyby przyszło foto z trasy ;-) Na wysokości Puszczykowa siadłem na ogon prowadzącemu, po kilometrze zacząłem dziwnie dyszeć, a za mną nie było nikogo!!!!!! Okazało się, że pod lekką górkę jedziemy 45km/h. O NIE, to nie dla mnie i odpuściłem. Takim tempem to niech zawodowcy ganiają. Po chwili znów byliśmy wszyscy razem.


Od Lubonia jechaliśmy już tylko w czwórkę. A od ulicy Królowej Jadwigi tempo już znacznie spadło, a jazda stała się szarpana za sprawą czerwonych świateł i miejskiego ruchu ulicznego. Nareszcie było wolniej. Jak wszyscy zgodnie stwierdzili tempo dzisiejszego wyjazdu było wysokie. Na Hlonda pożegnałem się z resztą chłopaków i spokojnie z nogi na nogę zbliżałem się do domowego obiadu, bo troszkę kalorii ze mnie uciekło od rana. Po wejściu do domu już dawno się tak nie ucieszyłem na widok WODY!!!! Ależ mi się chciało pić. Aż wodociągi nie nadążały z dostarczaniem wody do rur tak się przyssałem. Rachunek za to będzie słony. Kto wie czy nie dostanę za to zakazu brania kąpieli przez tydzień hehe. Trudno, wówczas ogarnę się piaskiem jak kanarki.


Podsumowując. Jazda w takiej grupie to dla mnie nowe doświadczenie, ale najważniejsze, że pozytywne. Ludzie przesympatyczni, rowery starsze i nowsze, alusy i wypasione karbony, tempo zadawalające z dużym plusem. Pozostanie mi tylko żałować, że ze względu na mój tryb pracy nie będę mógł tam zbyt często bywać, ale nie można w życiu mieć wszystkiego. A chciało by się, oj chciało.





Kategoria szosa, 100 i więcej


  • DST 53.44km
  • Czas 01:54
  • VAVG 28.13km/h
  • Temperatura 5.0°C
  • Sprzęt scott speedster 30
  • Aktywność Jazda na rowerze

NUDA jak w polskiej kinematografii

Czwartek, 26 lutego 2015 · dodano: 26.02.2015 | Komentarze 4

Dzisiejszy poranek to w zasadzie kopia z dnia wczorajszego. Jedynym wyjątkiem może było to, że o warunkach zewnętrznych usłyszałem nie z radia, a oglądając wiadomości w TV.


NIE, NIE POWIEM NA JAKIM PROGRAMIE, BO ZNOWU OKAŻE SIĘ, ŻE JESTEM TEN ZŁY I OGLĄDAM NIE TO CO POWINIENEM ;-)


Acha, jeszcze jedna różnica. Dodałem do musli jogurt malinowy, a nie jak wczoraj wiśniowy.

W każdym razie prezenter ……. Uff prawie się wygadałem skąd był hehe. I ten prezenter pokazał na mapie, że w Poznaniu jest właśnie minus jeden stopień. Byłem skłonny mu uwierzyć, bo szyby aut były znowu oszronione. Rower wyprowadził mnie z domu, a na zewnątrz stwierdziłem, że nie jest tak źle. Ruszyłem dziarsko do Rokietnicy, termometr pokazywał około +4, a więc ciut cieplej niż wczoraj. To wszystko unaocznia mi, że MEDIA KŁAMIĄ!!!!!!!! i nie można im wierzyć. Oczywiście ja to wiedziałem już od dawna, ale dopiero teraz uzyskałem namacalny dowód na to, oraz świadków (w tym dwóch Jehowy hehe). Sama jazda dzisiaj przebiegła bez żadnych przygód i niespodzianek. Idąc dalej tym tokiem rozumowania gdzie wg. starego przysłowia „ Brak jakichkolwiek wiadomości, to dobra wiadomość” znaczyło to dla mnie, że było dobrze. Mocy było we mnie jakby ciut mniej, ale na to już nic nie poradzę.


Na osiedle dotarłem szczęśliwie zmęczony, by w chwilę po zrobieniu zakupów śniadaniowych doznać cudownego przeistoczenia z zapalonego szosowca w dziada z zakupami, któremu z kieszeni wystawały: chleb razowy i makrele wędzone. Całe szczęście, że nie mam bagażnika, bo pewnie bym jeszcze zapakował wór pyrów i tytkę cebuli ;-)




Kategoria szosa


  • DST 53.30km
  • Czas 01:52
  • VAVG 28.55km/h
  • Temperatura 2.5°C
  • Sprzęt scott speedster 30
  • Aktywność Jazda na rowerze

Burak w SUVie, anioł w SUVie, już nie idzie się połapać ;-)

Środa, 25 lutego 2015 · dodano: 25.02.2015 | Komentarze 6

W czasie wczorajszego biegania usłyszałem w Radio Eska, że dzisiaj będzie cały dzień padać. W związku z tym nawet nie sprawdzałem pogody i nastawiłem budzik godzinę później, bo bieganie zajmuje mi znacznie mniej czasu niż rower. Jakież było moje zdziwienie rano, kiedy zobaczyłem przedzierające się promienie słońca i suszę na dworze tak wyrazistą jak noworoczny kac u większości rodaków. Minimalnie tę sielankę psuł widok oszronionych szyb na autach, ale tylko ociupinkę. Na moje szczęście obudziłem się grubo przed czasem, co dawało mi wystarczająco dużo czasu na zweryfikowanie planów rozruchowych z tfu nielubianego biegania na jedynie słuszne rowerowanie. Taki miałem zapas czasu, że nawet zdążyłem zjeść niespiesznie musli z jogurtem. Po chwili już się wbijałem w ciuchy na rower i zaraz potem zameldowałem się na parterze.


Dawno nie miałem okazji zachwycać się spalinami z samochodów, ale dzisiaj tak właśnie było. Dokładnie to mój zachwyt dotyczył faktu, że w rozgrzewanych przez sąsiadów autach, spaliny spokojnie, niespiesznie, równiutko unosiły się do góry, a to mogło oznaczać tylko jedno: ZERO WIATRU. Z zachwytu o mało co nie napisałem jakiejś ody o roboczym tytule „ Oda do samochodowego smroda”


Zachwyt zachwytem, ale trzeba się było ruszyć spod bloku, bo dystans sam się za mnie nie zrobi. Jak to przy takich temperaturach, początkowo zawsze jest chłodno do momentu, kiedy ciało się nie rozgrzeje, albo jakiś driver nie podniesie ciśnienia. Przebłysk geniuszu nakazał mi dzisiaj założyć grubsze zimowe rękawice, co okazało się mistrzowskim posunięciem. Od momentu kiedy przełączyłem licznik na funkcję termometr wyświetlacz pokazał 14.5 na plusie. Niestety była to jeszcze częściowa temperatura z domu, a od momentu kiedy ruszyłem zaczęła opadać w zastraszającym tempie. Przez moment pomyślałem, że jak tak dalej pójdzie to zanim dojadę do półmetka, znajdę się w objęciach absolutnego zera, a na to nie byłem przygotowany. Na szczęście zatrzymało się na 2.5 w plusie i dalej to już tylko sukcesywnie się podnosiło, osiągając na końcu koło 7.0  Jechało się wspaniale, na półmetku w Rokietnicy jakieś targowisko się rozłożyło ze wszystkim i niczym. Przyglądając się straganom wypiłem połowę z bidonu i ruszyłem w drogę powrotną. Po kilku kilometrach (nie mogło być inaczej) jakiś miszczunio kierownicy jadąc z przeciwka, wyprzedzał inne auto na przejściu dla pieszych i naprawdę chciałbym w tym miejscu napisać, że zostawił mi wykonując ten manewr miejsca tyle, że gazeta by się zmieściła. Otóż by się nie zmieściła. Babie lato by się nie zmieściło ze swoją grubością. Miszczunio nie zostawił milimetra miejsca dla mnie na drodze i tylko ucieczka na pobocze pozwala mi teraz cokolwiek pisać. Dobrze, że było gdzie uciekać. Tylko dlaczego, jak to przeważnie bywa, musiał to być SUV? Ten był biały. Tyle zdążyłem zarejestrować.


Z pięknie podniesionym ciśnieniem popedałowałem sobie dalej i bez żadnych niespodzianek dotarłem do przejścia dla pieszych za przejazdem na Koziegłowy. Wiem, jako rowerzysta powinienem zejść z roweru i przeprowadzić go po pasach, ale nigdy tak nie robię, tylko czekam aż wszystko przejedzie i wówczas na spokojnie też sobie przejeżdżam. I dzisiaj też sobie tak stanąłem, auta tradycyjnie mnie olewają, ja sobie spokojnie czekałem, aż tu nagle przed pasami zatrzymuje się piękne czarne BMW X5, za kierownicą okutana po samą szyję w płaszcze i szale czarnowłosa pani i…. stoi. Na migi spytałem czy może coś jej się nie stało, czy nie zasłabła, czy nie potrzebuje pomocy? Nie, ONA mnie przepuszczała!!!! Ludzie!!!!!!! Przepuszczała!!!!!!!! 


Co za miły akcent mi się trafił na sam koniec dzisiejszej jazdy.


W dużym szoku dokulałem się do domu, aby stanąć przed wielkim dylematem poranka: co zjeść na dzisiejsze śniadanie hehe.



Kategoria szosa