Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi lipciu71 z miasteczka Poznań i okolice. Mam przejechane 33628.42 kilometrów w tym 1743.21 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 25.33 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
Follow me on Strava

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy lipciu71.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

ścigi

Dystans całkowity:654.64 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:19:15
Średnia prędkość:34.01 km/h
Maksymalna prędkość:54.54 km/h
Liczba aktywności:6
Średnio na aktywność:109.11 km i 3h 12m
Więcej statystyk
  • DST 120.40km
  • Czas 03:26
  • VAVG 35.07km/h
  • Sprzęt scott speedster 30
  • Aktywność Jazda na rowerze

BIKE CHALLENGE 2018

Niedziela, 23 września 2018 · dodano: 24.09.2018 | Komentarze 3

Nadszedł czas na kolejną (piątą) edycję Bike Chellange w której zamierzałem wziąć udział.

W nocy na przekór prognozom pogody padało. Na szczęście rano już było sucho, co pozwalało z optymizmem patrzeć na suchy udział w tej imprezie.

Kawa przed i po śniadaniu wprawiły mnie w doskonały nastrój. Godzinę przed startem ruszyłem tyłek z domu aby z odpowiednim zapasem czasu dotrzeć do sektora z którego miałem ruszyć, razem z moją grupą. Przez ten odcinek cały czas głowę mi zaprzątała myśl, czy koło wytrzyma, gdyż na dzień przed imprezą zobaczyłem uszkodzenie obręczy. W tak krótkim czasie naprawić tego nie można, wymienić nie było jak, a zakup nowego koła w sobotę po południu nie wchodził w rachubę.

Pozostawała zatem nadzieja, że wszystko dojedzie do mety razem ze mną w jednym kawałku.

W swoim sektorze stanąłem pól godziny przed startem, a po tym czasie postałem jeszcze 30 minut ze względu na opóźnienie.

W końcu ruszyliśmy. W czasie wyścigu było wszystko, co kolarz może przeżyć (niestety kraksy również – tego na szczęście uniknąłem). Brałem udział w jeździe w peletonie, spawałem do uciekającej grupy, kryłem się przed wiatrem po rantach, spłynąłem również i odpadłem, gdy zabrakło mi sił. Na metę wpadłem razem z dużą grupą.

Po wyścigu odebrałem pamiątkowy medal, a chwilę później skorzystałem ze strefy finishera, zjadając co było do zjedzenia.

W tegorocznej edycji pierwsze co bym zaproponował do poprawienia, to odcinki trasy gdzie koła trzeszczały, a ludzie wołali o pomstę do nieba ze względu na stan nawierzchni.


Na szczęście koło wytrzymało.


Wracałem do domu już niestety w deszczu, lecz świadomość istnienia piwa w lodówce dodawała mi skrzydeł.



                                                          Ufff koło dojechało



                                                                    Ścig, ścig i po wyścigu :)




                                                                                    Pamiątka jest!!!!




  • DST 120.00km
  • Czas 03:27
  • VAVG 34.78km/h
  • Sprzęt scott speedster 30
  • Aktywność Jazda na rowerze

ŠKODA POZNAŃ BIKE CHALLENGE - cel dotrwać do mety

Niedziela, 10 września 2017 · dodano: 11.09.2017 | Komentarze 6

Nieuchronnie nadeszła niedziela, a wraz z nią dzień wyścigu Poznań Bike Challenge. Pierwsze co mi się rzuciło w ucho, to bębnienie kropel deszczu o okno sypialni. Extra :(

Zawlokłem tyłek do kuchni i rozpocząłem zaparzanie kawy. Lecz zanim zmieliłem porcję ziaren, spadło na mnie niczym katowski topór wołanie Moniki – dla mnie też kawusia poproszę. Grrrr, nie dość że padało, to jeszcze od rana wypadły mi nadgodziny w kuchni hehe. Zrobiłem dwie. A niech ma :)

W dalszej części poranka, obejrzałem nagrany film i zjadłem śniadanie. Potem zacząłem się sposobić na wyścig. Z racji ciągle padającego deszczu, miałem dylemat co na siebie włożyć:

Kurtka przeciwdeszczowa czy rękawki z nogawkami?

Kurtka przeciwdeszczowa czy rękawki z nogawkami??

Kurtka przeciwdeszczowa czy rękawki z nogawkami????????

W końcu wziąłem się w garść i wytłumaczyłem sobie, że to nie niedzielna przejażdżka, tylko poważna impreza i w kurteczce się zagotuję gdy przestanie padać, oraz nie ma co lamentować. Zatem:

- kurtka przeciwdeszczowa czy rękawki z nogawkami :)? - co za dylemat hehe. Ostatecznie stanęło na rękawkach.

Gdy nadeszła godzina X, wyjechałem z domu i powoli ruszyłem na imprezę. Nadal kropiło, a spod kół radośnie chlapała na mnie woda. Niespełna godzinę później byłem na miejscu. Na wpół suchy.

Na miejscu kłębiły się tłumy kolarzy i kibiców. Połaziłem troszkę po miasteczku zawodów, patrzyłem i ruszyłem na start, który wiedziałem że będzie opóźniony. Gdy stanąłem koło mojego sektora, przez głośniki podano informację, że startu nie będzie przed godziną 13:00, a więc minimum 60 minut opóźnienia. Zatem przyjąłem pozycję znudzonego mopsa, zahibernowałem sam w sobie i snułem marzenia, jak by to było fajnie gdybym miał ze sobą kurteczkę, bo zaczynało mi być lekko chłodno. Na szczęście deszcz już nie padał.

Po godzinie ludziska zaczęli wchodzić do sektorów, zatem wszedłem i ja.
Teraz wszyscy w tłumie nudzili się zbiorowo, a przez głośniki co jakiś czas podawano nadzieję na rychłe rozpoczęcie wyścigu.

W końcu padł sygnał do startu i z ponad półtoragodzinnym opóźnieniem wystartowaliśmy dwie minuty po sektorze „A”. Stawka z miejsca została rozciągnięta, a ja starałem się nie zostać sam na szarym końcu. Podczas przejazdu przez miasto utrzymywałem kontakt z grupą i było nawet nieźle. Za miastem nasz sektor uległ destrukcji i powstały mniejsze grupki. Tempo jak dla mnie było stanowczo za duże, lecz trzymałem grupę jak pies kość pysku.

Z drugiej strony patrząc każde tempo by było dla mnie za duże po tym, jak ja się prowadziłem na sierpniowym urlopie. Ze sportowym trybem życia nie miało to nic wspólnego. Ale taki powinien być urlop, bo nie tylko rowerem człowiek żyje :)

Wracając do wyścigu. Niestety co było do przewidzenia, zaczęły być wywrotki. Mój plan zabawy w imprezie nie obejmował uczestnictwa w żadnej z nich, więc raczej zabezpieczałem tyły grupy aby w razie zagrożenia zdążyć zareagować. Na 45km położyło się kilku zawodników, a kątem oka widziałem lecący rower na wysokości nisko zawieszonych latarni. Nie był to przyjemny widok. Grunt, że wyhamowałem i to ominąłem, lecz niestety wszyscy mi w tym momencie odjechali. Bezpowrotnie!!!!!! To było pożegnanie z grupą „B”. Przez 15km walczyłem samotnie, ignorując po drodze punkt z wodą.

Na 60km doszły mnie harty z grupy „C” i część „B”. Doszły i zostawiły jak niechcianego pasażera na gapę. Nie dałem rady utrzymać ogona. Ponownie jechałem sam, ale tylko przez chwilę, bo zaraz nadjechała kolejna część grupy „C” i tutaj przez chwilę jechałem razem z nimi. Było fajnie do momentu ostrego zakrętu z mocniejszym podjazdem. Tam niestety również poległem.

Czułem że siły zakontraktowane na 120km zostały wyczerpane. Długo nie trwało i dopadli mnie kolejni kolarze z którymi znów kawałek przejechałem i znów odpadłem. Kryzys sił trwał w najlepsze. Przed oczami stanęli mi wszyscy winni takiego stanu rzeczy. Wszystkie zjedzone kebaby, wypite piwa i kupione muffiny. Kolejny raz samotnie pokonywałem wioski na których dopingowali gorąco kibice. Naprawdę fajne uczucie. Mam tylko nadzieję, że wszyscy oni myśleli iż jestem z ucieczki, a nie maruderem.

Na 80km dopadła mnie mieszanina grup B, C i D. Zacisnąłem wszystkie moje dwa zęby, utrzymałem tempo i wymościłem sobie gniazdko pośrodku stawki. Postanowiłem, że za żadne skarby tego świata nie zostanę już z tyłu. No może za jakiegoś fajnego kebaba :)

Na 90km poczyłem skurcze mięśni o których nie miałem zielonego pojęcia iż w ogóle istnieją. Nie było to fajne. Na szczęście to minęło po chwili. Od Pobiedzisk do Poznania była to w zasadzie jazda raz po sznurku, raz w peletonie. Na Hlonda wszystko zostało rozciągnięte maksymalnie jak kredyty we frankach, a na Warszawskiej popękało niczym marzenia o normalnej Polsce. Browarna charakteryzowała się tym, że wszyscy mieli już dość, a na podjeździe przy Majakowskiego słychać było już tylko odmawianie różańca w intencji rychłego zobaczenia końcowej kreski. Sam kropnąłem kilka zdrowasiek z tą prośbą i będąc wysłuchanym, wkrótce przejechałem linię mety. Kawałek dalej dostałem pamiątkowy medal obiecując sobie zarazem, że ostatni raz się wydurniałem z tym ściganiem. Dotrzymywanie danego sobie słowa, nigdy nie było moją mocną stroną ;).

Za metą dopadła mnie Monika, a chwilę później buszowałem w strefie finischera. Tam zjadłem i wypiłem co było dostępne. Brak czegokolwiek na ciepło uważam za lekceważenie uczestników imprezy. Potem nie było już na co czekać, gdyż organizator w swoim żydostwie przeszedł sam siebie i nie zapewnił żadnych nagród. W pakiecie startowym nie było nic poza rękawkami i numerem startowym. Kto wie, może w przyszłym roku w ramach większych oszczędności i z droższym startowym, będziemy musieli sami sobie wydrukować numery startowe!!!

W sumie pogoda nie dopisała, organizacja zawodów jak zawsze pozostawiała wiele do życzenia, towarzystwo licznych kolarzy było doborowe. Ja bawiłem się znakomicie. Rower i moje ciuchy wyglądają jak po MTB w błocie i też są szczęśliwe. A co najważniejsze dojechałem bez kraksy. Niestety swojego czasu sprzed roku już chyba nigdy nie poprawię.

Obiektywnie patrząc polecam imprezę na przyszły rok.





  • DST 90.00km
  • Czas 03:06
  • VAVG 29.03km/h
  • Sprzęt scott speedster 30
  • Aktywność Jazda na rowerze

ll Obornicki Maraton Szosowy - wietrzny Armagedon

Sobota, 22 kwietnia 2017 · dodano: 23.04.2017 | Komentarze 6

Pobudka nastąpiła o 5:40. Tak, proszę nie regulować odbiorników. Słownie o piątej czterdzieści pięć!!!! Wszystko było już przyszykowane dnia poprzedniego, zatem poranne czynności przebiegły sprawnie i szybko. Godzinę później, razem z Moniką byliśmy już w drodze do Obornik na wyścig w którym miałem wystartować.

Droga przebiegła gładko. Dyskomfort wprowadzał tylko wiatr który miotał autem po drodze, dając wiele do myślenia odnośnie warunków, jakie miały być podczas zawodów. Prognozy zapowiadały Armagedon. Na miejscu sprawnie odebrałem pakiet startowy, przyczepiłem numery i pojechałem rozprostować nogi przed ruszeniem w trasę. To co ze mną robiło wietrzysko podczas rozgrzewki, przyprawiało lakier na moim rowerze o blade kolory ze strachu. Pod wiatr w zasadzie można było tylko człapać. Zacząłem też się bać :)

                                                                  Marzłem przed, w trakcie i po wyścigu


                                                                                                          Start 

Punktualnie o 9:21 ruszyła moja grupa w sile piętnastu szosowców. Minutę później oglądałem plecy około dziesięciu z nich. Po kolejnych dwóch minutach gdy spojrzałem za siebie, zobaczyłem resztę mojej grupy kawałek za mną. Zostałem sam :( Doszedłem do wniosku, że hartów nie będę gonił i czekać też nie będę. Podjąłem samotną walkę w swoim normalnym tempie, bez napinania. Walcząc z czołowym wiatrem i podjazdami, osiągałem momentami zawrotną prędkość 19km/h. I tak to trwało przez 22km. W międzyczasie mijali mnie zawodnicy z innych grup, do których nie miałem siły się podłączyć. Potem usłyszałem hasło CHODŹ DO NAS i się dołączyłem do kilku szosowców.

                                                                    Sam pozostawiony sobie na pastwę losu :)

Odżyłem. Od tego momentu jazda nabrała sensu, przyjemności, znamion maratonu i jazdy w grupie. A co najważniejsze, wiatr wraz z naszą zmianą kierunku jazdy, zmienił kierunek na porwisty boczny. Jaka ulga. Tylko jak utrzymać pion? Chwilowe opady gradu były wisienką na torcie hehe.

Co prawda nasza ekipa zaczęła się wykruszać wraz z kolejnymi kilometrami, ale było przyjemnie. Aż w końcu na czterdziestym kilometrze wykruszyłem się i ja :) Zaraz potem był bufet z którego nic nie potrzebowałem, gdyż bylem tak przewiany i było mi tak chłodno, że moje spożycie wody równe było zeru. Następnie ktoś do mnie dołączał, ktoś odpadał i tak trwała jazda w najlepsze . Na ostatnich trzydziestu kilometrach rotacja osób w grupie była duża, ale trójka z nas była niezmienna. I takim osamotnionym składem wjechaliśmy na ostatnią prostą. Rozegraliśmy między sobą finisz z którego wyszedłem zwycięsko :)

                                                                                           Finisz - uff

Na mecie przywitała mnie Monika. Po przebraniu się zjadłem obiad zapewniony przez organizatora, a następnie pochodziliśmy po Obornikach dla zabicia czasu w oczekiwaniu na losowanie nagród. Nie obyło się oczywiście bez wizyty w pizzerni :)

Po siedemnastej zostały rozlosowane liczne nagrody, lecz niestety w tym roku szczęście było skierowane do innych i nic nie wygrałem. Mimo to imprezę uważam za bardzo udaną. Byłoby jeszcze lepiej, gdyby nie silny wiatr na który wszyscy narzekali, a wielu czuło się po nim mocno sponiewieranych.

Wraz z rozgrzewką wpadła kolejna setka i już teraz czekam na kolejną edycję w przyszłym roku :)

                                                                                        Do kolekcji









  • DST 116.30km
  • Czas 03:04
  • VAVG 37.92km/h
  • Sprzęt scott speedster 30
  • Aktywność Jazda na rowerze

Bike Challenge 2016

Niedziela, 11 września 2016 · dodano: 12.09.2016 | Komentarze 10

Z Krzysiem dojechaliśmy luźną nogą na Maltę, skąd miał się odbyć start wyścigu. Mieliśmy godzinę czasu do rozpoczęcia naszego dystansu (120 km), więc pojeździliśmy po miasteczku zawodów, aby zobaczyć czy wpadnie nam w oko coś ciekawego. Nic takiego nie nastąpiło, ale za to był serwis Shimano. Wyczułem okazję i poprosiłem serwisanta o wyregulowanie tylnej przerzutki, na co mi nie wystarczyło czasu od wakacji. Fachowiec wziął mój rower na warsztat, dwa razy zakręcił korbą, raz coś podkręcił i oddał sprzęt w moje ręce. Lekko się zdziwiłem, bo cała operacja nie trwała więcej niż 30 sekund. Przez moment zachodziłem w głowę czy faktycznie wyregulował i taki z niego Kozak, czy zrobił to na odczepnego gdyż usługa była darmowa? Po przejechaniu krótkiego odcinka doszedłem do wniosku, że jednak fachowiec. Mi więcej czasu zajmuje spuszczenie powietrza z koła :)

Następnym naszym krokiem był zakup wody i nawodnienie organizmu, bo już upał pokazywał swoją moc. Przeczekaliśmy nadmiar czasu w cieniu, a następnie ruszyliśmy na start. Trochę zajęło nam odszukanie sektora „B”, ze względu na brak oznaczeń, ale ostatecznie stanęliśmy wśród wielu zapaleńców współzawodnictwa sportowego. Gdy zbliżała się magiczna godzina wypuszczenia wszystkich hartów na trasę, ogłoszono przesunięcie startu o 10 minut z przyczyn technicznych. Przeczekaliśmy ten czas w cieniu, następnie znowu podeszliśmy do naszego sektora i życzyliśmy sobie z Krzysiem powodzenia.

W końcu nadszedł moment startu. Oczywiście od początku był ogień. Dwa pierwsze zakręty nerwowe, następnie długa prosta aż do Solnej, a na niej przesuwałem się do przodu aby nie zostać w czarnej dupie na końcu. Kolejno pokonaliśmy Śródkę, Hlonda, Gnieźnieńską i wyjechaliśmy z miasta. Na tym etapie trwały jeszcze przetasowania, aby po kilku kilometrach wszystko się podzieliło i było jasne, że nasz sektor został podzielony na minimum trzy grupy. Ja byłem w drugiej i nie było źle. Przez pierwsze kilometry średnia oscylowała koło 45 km/h aby później na szczęście trochę stracić na impecie.

Po 35 km zgodnie z przewidywaniami pojawiło się pulsowanie w głowie spowodowane zwiększonym wysiłkiem w upale. Przewidziałem taką sytuację, zabrałem ze sobą pigułkę i zażyłem. Po chwili wszystko wróciło do normy i tak już zostało do końca.

36 km – pierwsza strefa hydro. Łapię iso i wkładam do koszyczka. Staram się podgonić grupę, bo nie wszyscy zwolnili i po dziesięciu sekundach już nie mam napoju, bo wypada na asfalt. Czule go odprowadziłem wzrokiem i sięgnąłem po własny zapas, który wiozłem na plecach. Dodam, że startowałem z 3x0.75 zapasu nawodnienia, więc strata dodatkowego picia nie była wielka. Gdzieś za Tucznem pojawia się auto jadące z przeciwka, którego nie miało prawa tam być. Kierowca łaskawie w ostatniej chwili zjechał na bok, a swoje uwielbienie dla kolarzy dał poprzez wyciągniętą w naszą stronę przez okno rękę z wysuniętym środkowym palcem. Chyba tylko szybkiemu tempu peletonu zawdzięcza, że nikt błyskawicznie nie zareagował i nie poleciał w jego stronę duży zestaw bidonów. Ciężki przypadek z kolesia.

60 km – doganiają nas harty z sektora „C”. To musiało w końcu nastąpić. Osobiście nie mam nic przeciwko aby siąść im na koło i bez skrupułów to robię :) Od czasu do czasu widać wóz serwisowy Shimano pomagający pechowcom. Niestety również są kolizje, które będę widywał aż do mety. Chyba już jesteśmy po nawrocie na Gnieźnieńskiej.

70  km – zjadam profilaktycznie drugi żel, abym z „braku prądu” nie zaparkował w pewnym momencie pyskiem w asfalcie.

76 km – drugi punkt hydro, kolejne wywrotki. Sokolim wzrokiem wytypowałem butelkę z wodą trzymaną przez wolontariusza, namierzyłem niczym snajper i po chwili już była moja. Wypiłem połowę, reszta znalazła swoje miejsce na rozgrzanej głowie.

90 km – nieoczekiwanie pojawił się trzeci punkt hydro, którego nie było w planach wyścigu. Kolejna flaszka wody padła moim łupem. Niestety znowu były wywrotki. Pięć kilometrów dalej zjadam ostatni żel i mam po nim wizję swojej osoby na podium. Po czasie okazało się, że był z Kolumbii, a skład specyfiku nieznany. Grunt, że wizje po nim były fantastyczne, lecz niestety nierealne ;-)

100 km – uff, nareszcie wjechaliśmy do Poznania z tej samej strony co wyjeżdżaliśmy, cały czas dużą grupą. Staram się trzymać czołówki, ale gdy podganiam grupę stając na pedałach, łapią mnie od jakiegoś czasu skurcze w udach. Na Warszawskiej stawka ciągnie się jak z gumy, nogi mnie palą, harty skaczą do przodu, a ja jak ratlerek kąsam własne zęby i ledwie nadążam za wszystkimi. Nie poddaję walki przed czasem.

110 km – Antoninek. Znak 5 km do mety. Stawka nieco zwolniła, ja wyszarpałem kilka pozycji do rankingu ambitnych amatorów. Na Światopełka widzę latający rower i kolarza na glebie. Po jego minie wnioskuję, że w tym momencie mógłby zabić prowodyra jego gleby, jeśli takowy był. Browarną mocno w dół i pod górę, skręt w prawo który znam doskonale i który biorę po wewnętrznej zyskując jeszcze kilka pozycji, a następnie ostatnia prosta. Próbuję dojść dwójkę kolarzy będących przede mną ale...

...116,3 km wyprzedzam tylko jednego i META!!! Zjeżdżam pod strefę finishera, odbieram medal i czekam na Krzycha, który przybywa niebawem.




Gratulujemy sobie i po chwili dołącza do nas Monika z Wojtkiem, którzy nam kibicowali. Po chwili idziemy po jedzenie i napoje w w/w strefie. Trochę przypomina to system kartek z minionej epoki. Cokolwiek dostaję, zaraz mam to odhaczone na opasce zawodnika. Gdy zaryzykowałem pytanie o dodatkowe piwo, wzrok wolontariuszki o mało co mnie nie wbił w glebę. Pytanie o trzecie w takiej sytuacji już nie miało sensu, o czwarte było bezpodstawne, piąte wydawało się nierealne :). Spędziliśmy tam około 15 minut i nastąpiła ewakuacja. Odebraliśmy swoje rowery i ruszyliśmy do auta, którym przyjechał Wojtek i zawiózł nas do domu. Nie dla tego, że nie mieliśmy sił na powrót o własnych siłach, ale moi goście mieli kawał drogi do domu, a jeszcze chciałem uszykować kolację, zanim ruszą w drogę.

Z samego wyścigu jestem bardzo zadowolony. Wykręciłem czas 3:04:31, co dało mi średnią 37,78 km/h. Mam nadzieję, że za rok znowu będzie mi dane pojechać w tej imprezie.



                                   Tuż przed zapakowaniem do auta. Rower nie wielbłąd, też musi pić :)









  • DST 91.15km
  • Czas 02:47
  • VAVG 32.75km/h
  • VMAX 48.00km/h
  • Temperatura 13.0°C
  • Sprzęt scott speedster 30
  • Aktywność Jazda na rowerze

Ścig, fun i fart czyli Supermaraton Obornicki

Sobota, 16 kwietnia 2016 · dodano: 17.04.2016 | Komentarze 23

Jak zaplanowałem tak zrobiłem, czyli zapisałem się na Maraton Obornicki. Tak było kilka tygodni temu.

Wczoraj odebrałem pakiet startowy i wróciłem do domu zrelaksować się przed jazdą.

Następnego dnia budzik pokazał, że sprawnie działa i wykopał mnie z wyra skoro świt. Wszystko było spakowane do torby dnia poprzedniego, więc rano nie musiałem sobie zawracać głowy duperelami. Naturalnie rower do niej się nie zmieścił :) Wypiłem kawę, zrobiłem przedziałek i razem z M. ruszyliśmy w drogę do Obornik. Droga przebiegła bez przeszkód i po dotarciu na miejsce miałem dwie godziny do startu. Chwilę się poszwendaliśmy po okolicy, potem zrobiłem 10km rozgrzewki i powoli zajechałem na miejsce startu. W końcu nadeszła kolej na naszą grupę (start co 2min) i ruszyliśmy.



                                                                                   Przed startem



                                                                                 Strach w oczach ;-)


Początek spokojny. Następnie zaczęło się szarpanie, nierówna jazda i uwalnianie adrenaliny. Po kilku kilometrach okazało się, że jadę już tylko z jedną osobą. Niestety był za mocny, tempo za wysokie dla mnie. Powiedziałem, że ja odpuszczam bo się ujedziemy w dwójkę. Zwolniłem i podłączyłem się do tych za mną. Od tego momentu jazda stała się płynna. Niestety po chwili doszła nas i wyprzedziła kolejna grupa. Ktoś krzyknął:

Może oni wcale nie są tacy mocni? - i pociągnęliśmy za nimi.

Ja wytrzymałem jakieś 3km i..... podziękowałem. Byli zdecydowanie za mocni :) Na tym etapie (to był około 22km) byłem zdyszany, zdegustowany i napakowany mocnym postanowieniem, że na cholerę mi takie ściganie. Ponownie połączyłem się z tymi co mnie dogonili.

Na tym etapie w kilka osób zaczęliśmy równo współpracować i już znowu byłem zadowolony z uczestnictwa w czymś takim. Ot taka mała zmiana nastroju jak u baby :)

Na czterdziestym kilometrze był bufet. Wody nie chciałem, pierwszego banana nie złapałem, a za drugim podejściem chwyciłem połówkę (tego owocu, nie flaszkę hehe) i jechaliśmy dalej. W pewnym momencie zorientowaliśmy się z Piotrem (nr 24), że w zasadzie tylko w dwójkę pracujemy na zmianach reszta się wiezie, a jak już wyjdą na przód to tempo spada. W końcu widząc przed sobą od dłuższego czasu inna parę przyspieszyliśmy, urwaliśmy naszą ekipę, dogoniliśmy i zaczęliśmy w czwórkę współpracować. I było nawet fajnie, ale niestety od momentu obrania kierunku powrotnego, wietrzysko pokazało pazurki.

Wiało dosyć mocno. Z boku, na wprost, z drugiego boku. Tempo wyraźnie spadło. Na tym etapie wyścigu w zasadzie kto miał mnie wyprzedzić to już to zrobił, a wyprzedzającymi była nasza grupka, która się powiększała o tych co złapali koło. Niestety wkrótce było jasne, że pracuje nas tylko trójka (z czego jeden prawdziwy wiekowo senior - szacun). W takim zestawieniu zbliżaliśmy się do mety.

6km od niej zerwaliśmy tych, co tylko nygusowali na kole.

3km od finiszu dojechał do nas ktoś, kto wyglądał jak PRO.

Ostatni odcinek minął nie wiadomo kiedy. Pojawiła się w zasięgu wzroku meta, dałem co miałem w pedały, nogi zapiekły i...... z naszej czwórki przeciąłem linię mety jako trzeci.


                                                                     Uff nareszcie meta :)

Kawałek dalej otrzymałem medal i z Piotrem pojechaliśmy jeszcze kilkaset metrów rozluźnić nogę. Zaraz potem zostałem namierzony przez Monikę i poszliśmy oglądać przyjazdy kolejnych szosowców.


                                                                              Zabawa się udała, jest fun :)


Pół godziny później dotarła do mnie informacja, że w szkole dają obiad dla zawodników.

Nigdy nie odpuszczam darmowych posiłków hehe.

Niestety okazało się, że potrzebny jest do tego talon załączony w pakiecie startowym, który oczywiście został w domu. Po krótkiej negocjacji jednak otrzymałem prawo do koryta i zjadłem co mi dali.

Dalej to powstała mała konsternacja co robić dalej. Monika najwyraźniej chciała jechać do domu, a ja zostać do końca, gdyż było sporo nagród do rozlosowania. Najgorsza w tym wszystkim była spora rozpiętość czasu, gdyż do zamknięcia imprezy było grubo ponad 2h. Dodatkowo od jakiegoś czasu padał deszcz i było lekko chłodno. Doszliśmy bezboleśnie do porozumienia, przeczekaliśmy jakoś ten bezczynny czas i w końcu nadszedł moment wręczania nagród. zwycięzcom poszczególnych kategorii. Tu nie miałem żadnych szans się załapać na cokolwiek.

W końcu nadszedł moment losowania nagród. Tu muszę nadmienić, że suma ich to ponad 50tys. zł, a więc organizator imprezy stanął na wysokości zadania. Co mi się bardzo podobało to fakt, że było ich dużo, a nie jedna o wielkiej wartości.

Pierwsi szczęśliwcy zgarniali ze sceny różne nagrody: koszulki, talony na paliwo, krawaty i koła do szosówki.

Dobra, wiadomo że o tym co po wyścigu nie piszę tylko po to, aby nastukać liter do tego wpisu :)

Deszcz zacinał, wiatr wiał, Monika powoli traciła cierpliwość, a jeszcze trochę tych gadżetów było na scenie. I nadszedł moment gdy prowadzący wyczytał MÓJ numer!!!

WYGRAŁEM KOMPLET KÓŁ DO SZOSY!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

DT SWISS R24 SPLINE!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

Całe szczęście że mam uszy, bo inaczej uśmiech by mi skończył z tyłu głowy :). Nigdy nic nie wygrywam, a tu taki fart. W podskokach odebrałem nagrodę w strugach deszczu i po chwili już jechaliśmy do domu. Tym szczęśliwym zbiegiem okoliczności wytrąciłem Monice wszelkie argumenty odnośnie długiego czekania na finał imprezy, pękły niczym bańka mydlana.

PODSUMOWANIE

Piotr (24) dziękuję za wspólną jazdę i pomoc w momentach mojego kryzysu. Jechało się super, szkoda że inni jechali na sępa.

Monika dziękuje za cierpliwość wyrozumiałość. Było warto ;-)

Impreza zorganizowana doskonale. W zasadzie nie było powodów do narzekań. Ja wywiozłem tylko dobre wspomnienia, a wygrane koła to BOMBA BONUS!!!!!!!!!

Średnią z 91km osiągnąłem około 32.5km/h. Liczyłem na ciut więcej, ale pretensje tylko do siebie. Żarcie, browary forever ;-)!!!!!!!


Przypadkiem zaliczyłem trzy gminy: Ryczywół, Połajewo, Budzyń. Też fajnie.




  • DST 116.79km
  • Czas 03:25
  • VAVG 34.18km/h
  • VMAX 54.54km/h
  • Temperatura 23.0°C
  • Sprzęt scott speedster 30
  • Aktywność Jazda na rowerze

Poznań Bike Challenge - moim okiem

Niedziela, 13 września 2015 · dodano: 14.09.2015 | Komentarze 16

Dzień 13.09.2015 był dla mnie szczególny ze względu na mój pierwszy start w jakimkolwiek wyścigu. Na ten dzień był zaplanowany Poznań Bike Chellange.

Pobudka rano jeszcze przed budzikiem. Ugotowałem sobie makaron, dołożyłem do niego tajny składnik dopingowy w postaci sosu bolońskiego ;-), wszamałem wszystko do ostatniej rurki i zapiłem przepyszną kawą. Gdy już nadszedł czas, ubrałem się, poupychałem w kieszeniach wszystko to co niezbędne ( to co zbędne też) i wyjechałem z domu w stronę Malty na której znajdował się start. Za pierwszym zakrętem spotkałem sąsiada z bloku obok który również tam jechał. Razem, spokojną nogą dojechaliśmy na miejsce. Jako, że było jeszcze trochę czasu, pokręciliśmy się po Targu śniadaniowym, pooglądaliśmy atrakcje przygotowane przez organizatora i zanim się spostrzegłem, miałem do startu zostało tylko 25 minut. Wszędzie dookoła wyczuwalna była nerwówka przedstartowa. Skierowałem się na czuja poszukać sektora. Jeszcze na dojeździe do niego usłyszałem za sobą głośne:

Kurwa, nie wierzę. Mam laczka!!! – pierwszy pechowiec i to zanim jeszcze wystartował.

Ustawiłem się w sektorze „A” na końcu i w zasadzie byłem prawie ostatni aż do startu (120km). Kara za łażenie, zamiast zająć sobie lepszą pozycję. Według zadeklarowanej średniej prędkości powinienem być w sektorze „B”, ale widocznie organizator miał inne plany i wstawił mnie gdzie wstawił. Nie do końca byłem z tego faktu zadowolony, bo wiedziałem, że harty pójdą ostro do przodu i nie będę w stanie się za nimi utrzymać. Po minutach oczekiwania wystartowaliśmy punktualnie o 12.00 I tak jak przypuszczałem. Ci za którymi siłą rzeczy byłem, lekko odpuścili na samym początku i wyścig rozpocząłem z dużą stratą.

Pierwsza prosta na Baraniaka i oczom własnym nie wierzyłem. Prędkość dobijała do 50km/h. Pierwszy zakręt w Zamenhofa i próbowałem doskakiwać po kolejnych zawodnikach do przodu. Na przejeździe przez tory przy Strzeleckiej tradycyjnie pełno leżących wszędzie bidonów które powypadały kolarzom. Na tym etapie jechaliśmy w kilka osób. Przez miasto jakoś jeszcze szło. Po wyjeździe z miasto w stronę Gniezna próbowałem szarpnąć towarzystwo aby dogonić większą grupę która była jeszcze całkiem widoczna przed nami. Szanse na to były realne. Przez jakiś czas trójka z nas pracowała na zmianach, reszta się obijała. Potem jeszcze sam podjąłem próbę ale po chwili już wiedziałem, że samotnie niczego tu nie wskóram. Odpuściłem, poczekałem aż reszta do mnie dojdzie. A gdy już wtopiłem się w grupę tempo zauważalnie spadło. Inna rzecz, że w tym czasie wiatr na otwartej przestrzeni masakrował nas okrutnie. Nie było jak się przed nim chować bo zdawało się, że wieje z każdej strony. Po pewnym czasie doszły nas harty z sektora „B”. zabrałem się z nimi i od tego momentu tempo zauważalnie wzrosło. Poznałem jadącego koło mnie prezesa Zgrupki Luboń (pozdrawiam) i zamieniliśmy kilka słów. Nagle pojawił się przed nami pierwszy punkt z napojami. Jak dla mnie pojawił się zbyt nagle. Na tyle nagle, że tylko ledwie zdążyłem go zauważyć. O sięgnięciu po cokolwiek nawet nie było mowy. Inna sprawa, że nie miałem takiej potrzeby. Zabrałem ze sobą do picia 3x 0.7 rozcieńczone Oshee. Po kilku kilometrach nastąpił nawrót z pomiarem czasu i od tego momentu przez kilka kilometrów wiało porządnie w plecy. Naturalnie poszedł też zaraz „ogień”. Prędkość na tym odcinku oscylowała w granicach 47km/h Grupa zaczęła się rwać i szarpać. Niestety w momencie kiedy czołówka mojej grupy zaczęła przyspieszać byłem w tym momencie na końcu po zejściu ze zmiany. Na dojście przy biernym udziale reszty nie było już szans.

Potem wraz z tym jak zmienialiśmy kierunek jazdy, wiatr wiał czasami z boku, czasem w plecy, ale też prosto w pysk. Na 70-tym kilometrze właśnie gdy dawaliśmy ostro pod wiatr i w dodatku pod długie wzniesienie ktoś wpadł na pomysł aby zamiast jechać w nieładzie, ustawić się dwójkami i dawać zmiany co 300m. zdawało to egzamin przez 3.5km, do momentu aż tylko trzy pary pracowały, a reszta tylko się wiozła. Jakoś dobiliśmy na 80-ty kilometr przed Wronczynem, czyli drugi punkt z napojami. Udało mi się za pierwszym podejściem chwycić butelkę z wodą, pociągnąłem duży łyk, spłukałem słodki smak iso i wrzuciłem resztę do koszyczka. Chwilę potem poszedł w ruch drugi żel i gdy chciałem go popić miękka butelka z wodą wysmyknęła mi się z ręki i wylądowała na asfalcie. Musiałem niestety popić iso, a to już mi było stanowczo za słodko. Na szczęście zaczęło nam wiać znowu w plecy. Ale żeby nie było za dobrze to wjechaliśmy na kilku kilometrowy odcinek drogi gdzie asfalt przypominał Drezno w dzień po zakończeniu nalotów dywanowych w czasie Drugiej Wojny Światowej. Bałem się o koła aby tylko wytrzymały. Normalnie na takim odcinku zwalniam z obawy na sprzęt do 20km/h, tutaj wszyscy jechali grubo powyżej 40km/h, w końcu to nie majówka. Gdzieś za Tucznem był jakiś tajemniczy punkt w którym ktoś rozdawał colę w puszkach. Zorientowałem się w tym jak już go minęliśmy . Ktoś przede mną miał szczęście i chwycił puszkę. Mi pozostało tylko patrzeć jak wypija, a potem wyrzuca puste opakowanie. W tym momencie mógłbym zabić za taki zimny napój. Tym bardziej, że mi pozostało tylko 0.5 iso, a dodatkowo zaparkowała w nim jakaś mucha. W życiu nie dojdę jak się tam znalazła. W każdym razie miałem w tym temacie tylko dwa wyjścia:

- wyrzucić resztę i dojechać o suchym pysku

- zignorować muchę w napoju

Wybrałem drugą opcję ;-). Nawet nie wiem kiedy zmieniła swoje lokum z butelki na mój żołądek hehe. W końcu wjechaliśmy do Poznania. Niestety pozostała jeszcze do pokonania Warszawska pod silny wiatr. Dalej przez Browarną wyjechaliśmy na Majakowskiego. Ten kto miał jeszcze siły czaił się za innymi na finisz. Ja tych sił już nie miałem ale i tak się przyczaiłem. Stanąć na pedałach nie mogłem ze względu na łapiące skurcze, które zaczęły mi dawać znać od osiemdziesiątego kilometra. Na ostatnich 300m sięgnąłem do resztek sił, dałem w pedał i udało się wjechać na metę jako pierwszy z naszej kilkuosobowej grupki. Za metą zdążyłem zobaczyć Monikę robiącą fotki, a chwilę potem zawisł mi na szyi medal za ukończony dystans.

Strefa finischera miała do zaproponowania owoce, burgery, wodę, piwo i napój energetyczny. Ja wziąłem burgera który smakował jak zmielona buda Reksia w dodatku z gwoździami i piwo które nie dało rady zmyć smaku niby posiłku. Razem z M. trochę poczekaliśmy na losowanie skody. Auta nie wygraliśmy więc zebraliśmy się do domu. Po drodze przedzierając się wśród zakorkowanych ulic usłyszałem w pewnym momencie:

- kurwa, to wszystko przez was!!!!!!!!!!!

Rozumiem że miał na myśli nas kolarzy. Ale dlaczego pretensje miał do mnie, a nie do organizatora?

Podsumowując. Z imprezy jestem zadowolony. Niedociągnięcia były ale jak dla mnie mało istotne. Inni mieli mniej szczęścia, szczególnie ci którzy jadąc na 120km na dalszych miejscach, podobno w drugim punkcie nie czekała na nich nawet kropla wody.
Jeśli chodzi o mój wynik, to tak do końca nie jestem zadowolony. Pozostał pewien niedosyt. Następnym razem postaram się zrobić coś aby wypaść lepiej. Średnia by była pewnie lepsza gdyby nie wiatr morderca który mnie miał dla nas serca.
Gwoździem wyścigu był dla mnie chłopaczek w jakiejś wiosce, który kręcił syreną strażacką gdy przejeżdżali właśnie kolarze. Aż mi się morda na to roześmiała. Szacun dla niego i jeśli go kiedykolwiek spotkam to ma u mnie największą czekoladę jaka będzie w sklepie.

Przedstartowe założenia zrealizowałem, czyli:

1. nie mieć awarii

2. nie mieć upadku

3. znaleźć się w pierwszej ćwiartce startujących na 120km

Wszyscy kibice stojący na trasie bardzo pozytywnie nastawieni. Dało się odczuć, że człowiek bierze udział w dużej imprezie.

Aby statystyk stało się zadość to zająłem miejsce:

- open 322/1738
- kategoria wiekowa 41/141



                                                           To mi pozostało plus wspomnienia ;-)






                                                             Ten w żółtym kasku to ja hehe





                                                                                   Radocha jest ;-)