Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi lipciu71 z miasteczka Poznań i okolice. Mam przejechane 33628.42 kilometrów w tym 1743.21 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 25.33 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
Follow me on Strava

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy lipciu71.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w miesiącu

Luty, 2015

Dystans całkowity:641.34 km (w terenie 95.00 km; 14.81%)
Czas w ruchu:24:03
Średnia prędkość:25.00 km/h
Maksymalna prędkość:59.12 km/h
Liczba aktywności:12
Średnio na aktywność:53.45 km i 2h 11m
Więcej statystyk
  • DST 128.60km
  • Czas 04:16
  • VAVG 30.14km/h
  • VMAX 52.00km/h
  • Temperatura 6.0°C
  • Sprzęt scott speedster 30
  • Aktywność Jazda na rowerze

Seta z rana jak śmietana ;-)

Sobota, 28 lutego 2015 · dodano: 28.02.2015 | Komentarze 13

Ponarzekałem sobie, że jeszcze setki nie wykręciłem i oto przez niespodziewanie szybko zakończoną pracę, otworzyła się przede mną okazja nadrobienia zaległości w tym temacie. Pięć godzin snu musiało wystarczyć. Wcześnie rano (jak na mnie) wstałem, wstawiłem sobie makaron na śniadanie, który zjadłem razem z tym co pozostało z wczorajszego obiadu, następnie obowiązkowa kawa i już się szykowałem do wyjazdu. Ciuchy naturalnie same się teleportowały w różne zakamarki po wypraniu, automatycznie robiąc ze mnie poszukiwacza i zdobywcę gdy już mi się udało odszukać jakiś element garderoby. Gdy już cały byłem zorganizowany, ruszyłem na miejsce zbiórki Zgrupki Luboń (Biedronka przy rondzie Starołęka), czyli miejsca gdzie się zbierają w weekendowe poranki pasjonaci kolarstwa chcący sobie wykręcić 100 km. Po drodze zahaczyłem jeszcze o sklepik, kupiłem dwa ciastka typu gniazdko, jedno wszamałem po drodze, a drugie schowałem na „zaś”. Udało mi się nie spóźnić. Na miejscu było już kilka osób, kolejne jeszcze po chwili dojechały i ruszyliśmy w trasę: Czapury – Rogalin – Kórnik – Zaniemyśl – Śrem – Manieczki – Żabno – Mosina – Luboń – Poznań.


Na wstępie upewniłem się co do tempa jakim tempem to wszystko będzie przebiegać. Mieliśmy jechać z prędkością około 30-32 km/h i tyle jechaliśmy….. z tym, że tylko do przejazdu kolejowego na Starołęce. Potem już cały czas oscylowało w granicach 36-38 km/h hehe. Jednak jazda w grupie to co innego. Zmiany były dawane co dwie minuty, a skoro wyruszyło nas 16 osób, to spokojnie się „wypoczywało” przez większą część czasu mimo takiego tempa. I tak jadąc po zmianach zbliżaliśmy się do Kórnika, gdy tempo wzrosło, ja starałem się nie zgubić koła, a gdy spojrzałem na licznik, to widniała tam liczba 49. Wow, ale tempo jak na całą grupę. W Kórniku krótka przerwa pod Biedronką, ktoś coś kupił i dalej w drogę.


W Zaniemyślu dołączyła do nas grupa dziesięciu osób i od tego momentu jechaliśmy już naprawdę sporą grupą, a tempo nic nie spadało. W Śremie kolejna przerwa 5 minut i znowu w drogę. Za Żabnem zaczynają odpadać od grupy poszczególni szosowcy kończąc swoją dzisiejszą przygodę ze Zgrupką i obierając kierunek dom. Przez Mosinę przemykamy ulicami mimo zakazu jazdy rowerem. Na szczęście nie ja jestem inicjatorem łamania przepisów, bo jestem w środku stawki, a gdyby ktoś pytał, to wyraziłem wręcz stanowcze oburzenie taką postawą. Oburzałem się cicho i niewidocznie dla innych, ciesząc się zarazem dobrym tempem jazdy hehe. Bardzo proszę wszystkich o odnotowanie tego mojego zniesmaczenia celem usprawiedliwienia, gdyby przyszło foto z trasy ;-) Na wysokości Puszczykowa siadłem na ogon prowadzącemu, po kilometrze zacząłem dziwnie dyszeć, a za mną nie było nikogo!!!!!! Okazało się, że pod lekką górkę jedziemy 45km/h. O NIE, to nie dla mnie i odpuściłem. Takim tempem to niech zawodowcy ganiają. Po chwili znów byliśmy wszyscy razem.


Od Lubonia jechaliśmy już tylko w czwórkę. A od ulicy Królowej Jadwigi tempo już znacznie spadło, a jazda stała się szarpana za sprawą czerwonych świateł i miejskiego ruchu ulicznego. Nareszcie było wolniej. Jak wszyscy zgodnie stwierdzili tempo dzisiejszego wyjazdu było wysokie. Na Hlonda pożegnałem się z resztą chłopaków i spokojnie z nogi na nogę zbliżałem się do domowego obiadu, bo troszkę kalorii ze mnie uciekło od rana. Po wejściu do domu już dawno się tak nie ucieszyłem na widok WODY!!!! Ależ mi się chciało pić. Aż wodociągi nie nadążały z dostarczaniem wody do rur tak się przyssałem. Rachunek za to będzie słony. Kto wie czy nie dostanę za to zakazu brania kąpieli przez tydzień hehe. Trudno, wówczas ogarnę się piaskiem jak kanarki.


Podsumowując. Jazda w takiej grupie to dla mnie nowe doświadczenie, ale najważniejsze, że pozytywne. Ludzie przesympatyczni, rowery starsze i nowsze, alusy i wypasione karbony, tempo zadawalające z dużym plusem. Pozostanie mi tylko żałować, że ze względu na mój tryb pracy nie będę mógł tam zbyt często bywać, ale nie można w życiu mieć wszystkiego. A chciało by się, oj chciało.





Kategoria szosa, 100 i więcej


  • DST 53.44km
  • Czas 01:54
  • VAVG 28.13km/h
  • Temperatura 5.0°C
  • Sprzęt scott speedster 30
  • Aktywność Jazda na rowerze

NUDA jak w polskiej kinematografii

Czwartek, 26 lutego 2015 · dodano: 26.02.2015 | Komentarze 4

Dzisiejszy poranek to w zasadzie kopia z dnia wczorajszego. Jedynym wyjątkiem może było to, że o warunkach zewnętrznych usłyszałem nie z radia, a oglądając wiadomości w TV.


NIE, NIE POWIEM NA JAKIM PROGRAMIE, BO ZNOWU OKAŻE SIĘ, ŻE JESTEM TEN ZŁY I OGLĄDAM NIE TO CO POWINIENEM ;-)


Acha, jeszcze jedna różnica. Dodałem do musli jogurt malinowy, a nie jak wczoraj wiśniowy.

W każdym razie prezenter ……. Uff prawie się wygadałem skąd był hehe. I ten prezenter pokazał na mapie, że w Poznaniu jest właśnie minus jeden stopień. Byłem skłonny mu uwierzyć, bo szyby aut były znowu oszronione. Rower wyprowadził mnie z domu, a na zewnątrz stwierdziłem, że nie jest tak źle. Ruszyłem dziarsko do Rokietnicy, termometr pokazywał około +4, a więc ciut cieplej niż wczoraj. To wszystko unaocznia mi, że MEDIA KŁAMIĄ!!!!!!!! i nie można im wierzyć. Oczywiście ja to wiedziałem już od dawna, ale dopiero teraz uzyskałem namacalny dowód na to, oraz świadków (w tym dwóch Jehowy hehe). Sama jazda dzisiaj przebiegła bez żadnych przygód i niespodzianek. Idąc dalej tym tokiem rozumowania gdzie wg. starego przysłowia „ Brak jakichkolwiek wiadomości, to dobra wiadomość” znaczyło to dla mnie, że było dobrze. Mocy było we mnie jakby ciut mniej, ale na to już nic nie poradzę.


Na osiedle dotarłem szczęśliwie zmęczony, by w chwilę po zrobieniu zakupów śniadaniowych doznać cudownego przeistoczenia z zapalonego szosowca w dziada z zakupami, któremu z kieszeni wystawały: chleb razowy i makrele wędzone. Całe szczęście, że nie mam bagażnika, bo pewnie bym jeszcze zapakował wór pyrów i tytkę cebuli ;-)




Kategoria szosa


  • DST 53.30km
  • Czas 01:52
  • VAVG 28.55km/h
  • Temperatura 2.5°C
  • Sprzęt scott speedster 30
  • Aktywność Jazda na rowerze

Burak w SUVie, anioł w SUVie, już nie idzie się połapać ;-)

Środa, 25 lutego 2015 · dodano: 25.02.2015 | Komentarze 6

W czasie wczorajszego biegania usłyszałem w Radio Eska, że dzisiaj będzie cały dzień padać. W związku z tym nawet nie sprawdzałem pogody i nastawiłem budzik godzinę później, bo bieganie zajmuje mi znacznie mniej czasu niż rower. Jakież było moje zdziwienie rano, kiedy zobaczyłem przedzierające się promienie słońca i suszę na dworze tak wyrazistą jak noworoczny kac u większości rodaków. Minimalnie tę sielankę psuł widok oszronionych szyb na autach, ale tylko ociupinkę. Na moje szczęście obudziłem się grubo przed czasem, co dawało mi wystarczająco dużo czasu na zweryfikowanie planów rozruchowych z tfu nielubianego biegania na jedynie słuszne rowerowanie. Taki miałem zapas czasu, że nawet zdążyłem zjeść niespiesznie musli z jogurtem. Po chwili już się wbijałem w ciuchy na rower i zaraz potem zameldowałem się na parterze.


Dawno nie miałem okazji zachwycać się spalinami z samochodów, ale dzisiaj tak właśnie było. Dokładnie to mój zachwyt dotyczył faktu, że w rozgrzewanych przez sąsiadów autach, spaliny spokojnie, niespiesznie, równiutko unosiły się do góry, a to mogło oznaczać tylko jedno: ZERO WIATRU. Z zachwytu o mało co nie napisałem jakiejś ody o roboczym tytule „ Oda do samochodowego smroda”


Zachwyt zachwytem, ale trzeba się było ruszyć spod bloku, bo dystans sam się za mnie nie zrobi. Jak to przy takich temperaturach, początkowo zawsze jest chłodno do momentu, kiedy ciało się nie rozgrzeje, albo jakiś driver nie podniesie ciśnienia. Przebłysk geniuszu nakazał mi dzisiaj założyć grubsze zimowe rękawice, co okazało się mistrzowskim posunięciem. Od momentu kiedy przełączyłem licznik na funkcję termometr wyświetlacz pokazał 14.5 na plusie. Niestety była to jeszcze częściowa temperatura z domu, a od momentu kiedy ruszyłem zaczęła opadać w zastraszającym tempie. Przez moment pomyślałem, że jak tak dalej pójdzie to zanim dojadę do półmetka, znajdę się w objęciach absolutnego zera, a na to nie byłem przygotowany. Na szczęście zatrzymało się na 2.5 w plusie i dalej to już tylko sukcesywnie się podnosiło, osiągając na końcu koło 7.0  Jechało się wspaniale, na półmetku w Rokietnicy jakieś targowisko się rozłożyło ze wszystkim i niczym. Przyglądając się straganom wypiłem połowę z bidonu i ruszyłem w drogę powrotną. Po kilku kilometrach (nie mogło być inaczej) jakiś miszczunio kierownicy jadąc z przeciwka, wyprzedzał inne auto na przejściu dla pieszych i naprawdę chciałbym w tym miejscu napisać, że zostawił mi wykonując ten manewr miejsca tyle, że gazeta by się zmieściła. Otóż by się nie zmieściła. Babie lato by się nie zmieściło ze swoją grubością. Miszczunio nie zostawił milimetra miejsca dla mnie na drodze i tylko ucieczka na pobocze pozwala mi teraz cokolwiek pisać. Dobrze, że było gdzie uciekać. Tylko dlaczego, jak to przeważnie bywa, musiał to być SUV? Ten był biały. Tyle zdążyłem zarejestrować.


Z pięknie podniesionym ciśnieniem popedałowałem sobie dalej i bez żadnych niespodzianek dotarłem do przejścia dla pieszych za przejazdem na Koziegłowy. Wiem, jako rowerzysta powinienem zejść z roweru i przeprowadzić go po pasach, ale nigdy tak nie robię, tylko czekam aż wszystko przejedzie i wówczas na spokojnie też sobie przejeżdżam. I dzisiaj też sobie tak stanąłem, auta tradycyjnie mnie olewają, ja sobie spokojnie czekałem, aż tu nagle przed pasami zatrzymuje się piękne czarne BMW X5, za kierownicą okutana po samą szyję w płaszcze i szale czarnowłosa pani i…. stoi. Na migi spytałem czy może coś jej się nie stało, czy nie zasłabła, czy nie potrzebuje pomocy? Nie, ONA mnie przepuszczała!!!! Ludzie!!!!!!! Przepuszczała!!!!!!!! 


Co za miły akcent mi się trafił na sam koniec dzisiejszej jazdy.


W dużym szoku dokulałem się do domu, aby stanąć przed wielkim dylematem poranka: co zjeść na dzisiejsze śniadanie hehe.



Kategoria szosa


  • DST 72.00km
  • Czas 02:51
  • VAVG 25.26km/h
  • VMAX 59.12km/h
  • Temperatura 8.0°C
  • Sprzęt scott speedster 30
  • Aktywność Jazda na rowerze

Buraki na drodze, wolny dzień i udane rowerowanie

Poniedziałek, 23 lutego 2015 · dodano: 23.02.2015 | Komentarze 12

Zarzucono mi ostatnio, że nie byłem jeszcze nigdy na Osowej Górze, bez bicia się do tego przyznałem.


No i co z tego, że nie byłem. Na Alasce też nie byłem i ma to może oznaczać, że jestem z innej epoki????? W Kambodży z resztą też mnie nie widziano!!!!!


Ale żeby nadrobić to faux pas, dzisiaj ruszyłem na podbój tego wzniesienia. Szczegółami przepysznej porannej kawy nie zanudzam, żeby czasami jakiś smakosz - czytelnik moich wypocin mi do chaty nie wparował i nie zażyczył sobie filiżanki tego napoju, rozsiadając się wygodnie na fotelu ;-)


Szczerze pisząc, jak wczoraj powziąłem taki zamiar, to nie wiedzieć dlaczego, miałem wizję słońca na dzisiejszy dzień. Niestety nic bardziej mylnego. Chmury zasłaniały całe niebo. Ruszyłem przed południem z dużymi chęciami, które mi momentalnie odeszły wraz z pierwszym zderzeniem ze ścianą wiatru. Eeeetam pomyślałem, przecież nie może być, aby tak wiało całą drogę. Jednak MOGŁO jak się później okazało!!!!! Do przedzierania się przez miasto, jak gdzieś sobie chcę wyskoczyć jestem już przyzwyczajony, więc nie ma co biadolić. Ulicę Hlonda wraz z jej zaoraną ścieżką rowerową olałem… hmmm to znaczy, nie byliśmy ze sobą dzisiaj kompatybilni tj. ja i ścieżka. Poleciałem sobie jak panisko trzypasmówką, trzymając się prawego pasa ze względu na to, że nie miałem tam zamiaru nikogo wyprzedzać ;-). Jeśli to czyta ktoś z drogówki to niech śle mandat do scott.pl, bo i tak w razie czego powiem, że mnie rower poniósł wbrew mojej woli i nie miałem na to żadnego wpływu.


Przez Rataje przemknąłem jak gazela, Starołęcka też mi jakoś nie była straszna i mając za kierunek Rogalin dziarsko walczyłem z wiatrem czołowym. Nawet przez chwilę liczyłem na to, że jak już dotrę do terenów zalesionych to mnie drzewa osłonią od tych podmuchów. Byłoby to może logiczne i prawdopodobne, gdyby nie wiało idealnie na wprost mnie, więc nie miało co zasłaniać. Klnąc jak szewc parłem z uporem maniaka do przodu i dawno już bym się poddał, gdyby mi w głowie ciągle nie przewijały się przeczytane słowa „TO TY JESZCZE TAM NIE BYŁEŚ????” Nie byłeś, ale zaraz będziesz, odpowiadałem sobie hehe i dalej walczyłem ze złośliwą naturą. Za Rogalinkiem skręciłem na Mosinę i……. jak by mnie ktoś w tyłek kopnął, takiego dostałem powera za sprawą zmiany kierunku jazdy, a co za tym idzie kierunku wiatru. Teraz to się leciało, a nie jechało. Dotarłem do Mosiny i skierowałem się na Osową Górę wg. wskazówek Tomasza vel Trollking. Wszystko szło dobrze, aż do momentu kiedy miałem skręcić za Tesco w prawo.


Tomasz!!!! Trzeba było zaznaczyć, że ten market jest wielkości kiosku ruchu i łatwo go przeoczyć. Moja siostra ma większą kanciapę na ogrodowe grabki niż ten sklep. Co za złośliwa bestia z niego ;-)


Spytałem dla pewności o drogę niewiasty stojącej pod sklepem, która omiotła mnie oraz moje obcisłe rajstopy powłóczystym spojrzeniem i bliska omdleniu na widok takiego przystojniaka wskazała właściwy kierunek. Gdy już się oddaliłem to usłyszałem hałas jaki powstał kiedy padała zemdlona tym spotkaniem. Ok. może leciutko podkolorowałem opisaną sytuację, ale było blisko.


Wspiąłem się na sławetny podjazd, odnalazłem wieżę widokową i zostawiając rower u jej podnóża podreptałem na samą górę. Widok faktycznie bardzo ładny. Strzeliłem kilka fotek i trzeba było się zbierać do powrotu. Na zjeździe z Osowej jechałem 59.12km/h i sporo można jeszcze tam do tej prędkości dorzucić. Następny cel to sklep rowerowy na Ptasiej. Wiatr wiał w plecy i jechało się naprawdę super, aż do momentu kiedy na wyjeździe z Lubonia TIR zaczął mnie spychać na krawężnik. Nie było w tym miejscu ścieżki, którą bym i tak sobie odpuścił. Dopadłem gnoja na światłach i tłumaczyłem debilowi, że odstęp musi zachować, że go totalnie poj…….., ale kretyn do mnie miał jakieś pretensje. Kurwa, o co??? Że jadę rowerem i jestem mniejszy??? Wraz z zielonym światłem przeuroczą konwersację uznałem za zakończoną. Ale to tylko ja ją za taką uznałem, bo na następnych światłach, kiedy on stał a ja się dopiero zbliżałem zaczął wykrzykiwać przez okno, że obok jest droga rowerowa i powinienem tamtędy jechać. No powinienem, ale nie jechałem ;-) Słowa już do niego nie wypowiedziałem, za to zrobiłem coś z czego nie jestem dumny i nie nadaje się to do opisu na takim blogu jakim jest szacowny Bikestats. Kocham tych prawdziwych maczomenów w swoich wielkich maszynach, ubranych w podkoszulki na naramkach z ćmikiem w czerwonej kalafie. Mój wielbiciel miał zielony podkoszulek.


Dalej już bez przeszkód dotarłem do Cykloturu, zamówiłem lampkę, której nie mieli na miejscu i obrałem azymut na dom. Ponownie przedarłem się przez całe miasto i szczęśliwie zakończyłem dzisiejszą wycieczkę.

Chyba to był najciekawszy wyjazd w rozpoczynającym się sezonie rowerowym.


                                                                              Mosina rządzi ;-)


















                                                                      A to mój sprzęt z lotu ptaka






Kategoria szosa


  • DST 53.00km
  • Czas 01:57
  • VAVG 27.18km/h
  • VMAX 55.00km/h
  • Temperatura 6.0°C
  • Sprzęt scott speedster 30
  • Aktywność Jazda na rowerze

Ciepło, zimno, ciemno, jasno wszystko nieważne gdy można pojeździć na szosie ;-)

Piątek, 20 lutego 2015 · dodano: 20.02.2015 | Komentarze 10

Nie było się nad czym dzisiaj zastanawiać, tylko brać rower pod pachę i ruszyć się dotlenić. Słoneczko jak na zamówienie, obraz za oknem mógł mieć tylko jeden tytuł „Sielanka”. I pewnie by taki miał, gdyby w dalszym planie nie było widać kataklizmu o znienawidzonej nazwie PRACA. Ile to razy już słyszałem od innych:

- a co ty byś robił gdybyś nie musiał pracować?

Ja na to - *&*%^*^#** I spokojna wasza rozczochrana, nudzić bym się nie nudził ;-)

Do tematu roweru podszedłem dzisiaj taktycznie. O 9.00 schodził jeszcze szron z samochodów, więc najpierw zrobiłem zakupy na weekend, potem kawa, a nawet udało mi się rozruszać przednią przerzutkę która zaniemogła nie wiedzieć dlaczego. Skutecznym środkiem okazał się niezastąpiony WD40 zwanym środkiem do wszystkiego. Ponoć zastępuje nawet drogie środki do pielęgnacji włosów, ale te informacje nie są do końca sprawdzone ;-) Dzwony kościelne się rozdzwoniły, a to nieomylny omen, że proboszcz ogłasza godzinę 11.00, tym samym dając mi znak do wyjazdu.

Troszkę chłodno na pierwszych metrach jazdy, ale gdy stanąłem po 1500 metrach na pierwszych światłach i słoneczko mi przegrzało plecy to zamruczałem jak kocur na zapiecku. Za chwilę zapaliło się zielone światło, zamruczał koło mnie jakiś zdezelowany diesel i cały nastrój prysł jak bańka mydlana w kłębach czarnego dymu - to pewnie był znak, że papieża jeszcze nie wybrali ;-). Kierunek Rokietnica, chociaż przez myśl mi przeszło żeby podjechać do rowerowego na Ptasią celem zakupu jakiejś małej mrugającej lampki na przód, żebym był ciut lepiej widoczny dla aut jadących z przeciwka, a zwłaszcza tych wyprzedzających innych. Niestety nie miałem ze sobą tyle monety, a po drugie nie chciało mi się szosówką przedzierać przez cały Poznań. Kupię sobie innym razem. Dojechałem do stacji kolejowej w Rokietnicy, tam zaczerpnąłem dwa głębsze oddechy, wypiłem połowę zawartości bidonu i ruszyłem w drogę powrotną. Wiatr strasznie dzisiaj kręcił, ale trzeba mu oddać sprawiedliwość, że były momenty powiewów w plecy, a takie zjawisko należy zgłosić jako zdarzenie paranormalne, występujące raz na dwa pokolenia. Z przyjemnością stwierdzam, że trzymając kierownicę za rogi, już tak bardzo nie obijam sobie brzucha kolanami, a to oznacza, że WAGA NIE KŁAMIE i jednak coś tłuszczyku zgubiłem hehe. Jeszcze parę kilo i spawy na ramie przestaną puszczać ;-). Po takim budującym stwierdzeniu zafundowałem sobie na koniec najbardziej stromy podjazd na osiedle i lekko zdyszany (lekko haha, sapałem jak lokomotywa Tuwima) dotarłem do domu, gdzie na spokojnie mogłem się zabrać za robienie obiadu.

Dzisiaj serwowałem świeże podgrzybki z porem i kurczakiem w sosie serowym na ciemnym makaronie.
Kategoria szosa


  • DST 52.00km
  • Czas 01:55
  • VAVG 27.13km/h
  • VMAX 52.00km/h
  • Temperatura 3.0°C
  • Sprzęt scott speedster 30
  • Aktywność Jazda na rowerze

Ludzie zejdźcie z drogi, bo listonosz jedzie

Czwartek, 19 lutego 2015 · dodano: 19.02.2015 | Komentarze 4

Budzik dzwonił, dzwonił, dzwonił i się wydzwonił nie budząc mnie, bo miałem go poza sypialnią, dodatkowo za zamkniętymi drzwiami, więc go nie słyszałem. Przynajmniej nie było na kim wieszać psów od rana, skoro sam sobie byłem winny. Nie oznaczało to abym się zestresował tym faktem, bo mimo wszystko zapas czasu na wszystko został spory.

Odwlekając moment wyjścia na zimno przetarłem na mokro szosówkę, bo aż mnie raził bród na niej, jednocześnie zajadając banana. Zaraz szosa dostała blasku należnego sportowej maszynie. Na tym w zasadzie zakończyło się pasmo dzisiejszych porannych sukcesów bo reszta to ciąg małych i mniejszych potknięć „sieroty osmarkanej” czyli mnie.

Przy samym już ubieraniu nadreptałem się po chacie prawie tworząc ścieżki w panelach ciągle czegoś zapominając. Potem przyszedł czas na duperele czyli pompka, dętki itp. Już miałem wychodzić, gdy mój wzrok padł na niezabraną paczkę którą miała wysłać Monika. Doszło teraz szperanie w szafie za plecakiem, aby jej to zawieźć do wysłania, skoro i tak będzie lazła na pocztę. Naturalnie nie byłbym taki skłonny do poświęceń gdyby nie to, że to moja paczka i mój interes aby ją wysłać ;-) Zarzuciłem plecak, wychodzę z mieszkania i… zapomniałem telefonu więc powrót. Tel. mam więc jest dobrze. Wyszedłem przed dom, włączam Endo i….. zabrałem nie ten telefon co miałem, ale nie chciało mi się cofać, stan baterii 31% więc powinna dać radę. W końcu ruszyłem z garbem w postaci paczki na plecach niczym kurier albo inny doręczyciel. 10km dalej przekazuję przesyłkę Monice i kilka kilogramów lżejszy jadę moją trasą do Rokietnicy. Po lutym nie oczekiwałem upału, ale trzy stopnie ciepła lekko mnie przeszyły chłodem. Nie poddałem się i dotarłem do półmetka, gdzie z radością stwierdziłem, że picie w bidonie jest jeszcze bardzo ciepłe. W drodze powrotnej napotkałem zamykające się szlabany, ale skoro zamknęły się dziesięć metrów przede mną, to mrucząc obietnice, że to ostatni, raz przemknąłem pod nimi (tak wiem, mam świadomość że zrobiłem źle). Byłem przy tym czujny niczym ostatni kawałek sernika w zasięgu mojego wzroku. Kilometr dalej pokarało mnie. To samo torowisko, ale już widziałem pociąg więc nie przeginałem i odstałem grzecznie swoje (tak wiem, zrobiłem dobrze ;-) ) Dalej już bez sensacji, na spokojnie dotarłem na osiedle, zaparkowałem pod piekarnią i TU ujawnił się mój dalszy dzisiejszy niefart.

Zsiadłem z roweru przed piekarnią, załapałem się za telefon w którym mam zawsze jakiś banknot na drobne zakupy i stwierdziłem, że kasa została w drugim aparacie który został w domu. Więc szybko do domu, zabrałem środki płatnicze, zamieniłem szosę na MTB, bo po osiedlu tak wygodniej i powrót do piekarni. Coś dziwnie mi się jechało po takiej zamianie. Szybki rzut oka na sprzęt, a w tylnej oponie powietrza tyle co nic. Ok. dam radę. Wpadłem do piekarni, poprosiłem o chleb i wyciągając pieniądze jakoś tak dziwnie poleciały mi klucze od domu we witrynkę co nie spotkało się z aprobatą sprzedawczyni z którą nie przepadamy za sobą z wzajemnością. Powrót do domu już prawie idealny gdyby nie to, że winda nie działa, ale jakoś się wdrapałem po schodach cały szczęśliwy, że pech już nie ma szans dzisiaj mi nic wywinąć i w momencie kiedy skończyłem o tym myśleć, klucz który wyciągałem z kieszeni, wypiął się od reszty tocząc się jak tylko mógł najdalej. Normalnie zacząłem się bać wchodzić do domu ;-).

Pisząc to teraz już wiem, że dzisiejszy pech dał sobie spokój na jakiś czas, aż do momentu, kiedy wymyśli jakiś ciekawy zestaw dowcipów dla mnie. Oby myślał długo ;-)

W miarę czysta szosówka wydawała się być bardzo zadowolona. Jak wiele może zdziałać ogarnięcie szmatą hehe.
Kategoria szosa


Sezon na szosę uważam uroczyście za rozpoczęty

Wtorek, 17 lutego 2015 · dodano: 17.02.2015 | Komentarze 3

Szosówka odebrana wczoraj z serwisu kusiła od samego rana. Widziałem po jej zachowaniu, że czuje się winna, po tym jak tyle czasu jej nie było przy mnie, gdy jej potrzebowałem w dniach, kiedy była ładna pogoda i można było się gdzieś wypuścić. Dodatkowo brudna była jak ostatnia fleja, bo serwis nie uważał za stosowne jej umyć, ja nie miałem wczoraj na to czasu, a dzisiaj nie było na to chęci. Najważniejsze, że znowu jesteśmy razem :-)

Chwilę mi zajęło skompletowanie ciuchów rozsianych po szafach na skutek prania, dopompowałem koła i ruszyłem w drogę. Zanim wyszedłem z domu to widziałem, że oprócz pięknego słońca troszkę wieje, mimo to zostałem niemile zaskoczony odczuciem zimna po ruszeniu w trasę. Ależ to jest przyjemne uczucie kiedy tak lekko się toczy rower na cienkich oponach. Trasa zakontraktowana została na 40km bo czas nie jest z gumy, ciut długo pospałem, a i do pracy trzeba iść. Przez miasto jakoś się przebiłem, a następnie pojechałem drogą na Kiekrz. Po minięciu Golęcina kończą się skrzyżowania i sygnalizacje z czerwonymi światłami, więc można się skupić tylko na pedałowaniu. No czasami trzeba też uważać na miszczuniów Kazachstańskich szos mających rowerzystę na równi z komarem. Dzisiejsze słońce nie omieszkało kilku takim przysmażyć dekla, ze szczególnym wskazaniem na debila który mi zostawił podczas wyprzedzania tyle miejsca, ile ma karta wkładana w szczelinę bankomatu. Nawet nie wyzywałem, bo co będę się nadzierał do powietrza które zostało za nim – nią? W tak oto szczęśliwy sposób dotarłem na Psarskie, gdzie nie mogło być inaczej niż zamknięty przejazd kolejowy. Ale skoro licznik pokazał dzisiejszy półmetek, to nie było powodu abym wyszarpywał ostatnie dwa włosy z głowy z nerwów. Po nawrocie skoro do tego momentu miałem sporo pod wiatr, to nikogo nie powinno dziwić, że teraz miałem jeszcze bardziej pod niego. Mnie w każdym razie w ogóle to nie zaskoczyło. Radośnie pedałując dotarłem szczęśliwie do mojej ostatniej asfaltowej prostej i jadąc nią wymyśliłem sobie, że skoro tak mnie dzisiaj okrutnie przewiało to w ramach rozgrzewki wjadę sobie na osiedle najbardziej stromym podjazdem. Tak też zrobiłem, lecz gdy na początku wzniesienia chciałem zredukować na mały blat okazało się to niemożliwe. Stanąłem, chwilę poudawałem, że się znam i sobie poradzę haha. Ale byłby numer gdyby mi się to udało. Chyba by o tym napisali jako news lutego w jakimś fachowym piśmie dając tytuł „Łamaga stulecia w końcu coś sam naprawił”. Nie dałem nikomu szansy na taki artykuł ;-)

Spojrzałem do przodu na wznoszącą się przede mną stromiznę, spiąłem poślady i zaatakowałem górkę z dużego blatu. Uff udało się, chociaż lekko nie było.

Tak zakończyłem pierwszą szosową jazdę w tym roku, jednocześnie rozpoczynając sezon na wąskie opony i inwektywy pod adresem niektórych nieobliczalnych szoferaków.
Kategoria szosa


  • DST 40.00km
  • Teren 9.00km
  • Czas 01:50
  • VAVG 21.82km/h
  • Temperatura 7.0°C
  • Sprzęt scott scale 80
  • Aktywność Jazda na rowerze

Pogoda fajna, tylko grząsko

Sobota, 14 lutego 2015 · dodano: 14.02.2015 | Komentarze 5

Kolejny dzień przepięknej pogody za oknem. Wypita kawa pozwoliła na zrobienie szczeliny między powiekami na tyle, aby zobaczyć gdzie się znajduję. Niedawno śniło mi się, że jestem w Egipcie, jest ciepło i do szczęścia brakowało mi tylko sprzętu do nurkowania, którego niby zapomniałem z domu, za co nie omieszkałem obwinić Moniki. Niestety to był tylko sen, a dzisiaj po obudzeniu znajdowałem się we własnym domu. Normalnie horror. Takie sny powinny być ustawowo zabronione.


Plan aktywności sportowej na dzisiaj

rower – tak
MTB – niestety tak
obszar działania – kierunek zachód
możliwość zgnojenia błotem – duża
chęci – były

W ramach śniadania sportowca roku zjadłem roladkę schabową w sosie grzybowym z chlebem razowym, co nastroiło mnie pozytywnie do wyjścia z domu. Wsiadłem na maszynę, pogoda marzenie i ruszyłem do Strzeszynka. Do momentu jazdy asfaltem wszystko było idealnie. Niestety wszystko się zmieniło wraz z momentem dotarcia nad Rusałkę. Błoto które tam było dwa dni temu, zwiększyło swoją objętość. Dodatkowo jego przyczepność wzrosła do tego stopnia, że kilkakrotnie musiałem sprawdzać czy mi ktoś nie zabetonował kół, tak ciężko się jechało. Wszystkiemu dodawali smaczku biegacze, biorący udział w jakiś zawodach, a co jeden to bardziej uśmiechnięty, jakby bieganie mogło sprawiać jakąkolwiek radość. I tak obryzgany błockiem po szczyt antenki na moim berecie, dojechałem do pomostu w Strzeszynku, który jest moim zwyczajowym półmetkiem. Zrobiłem fotkę okolicy, podumałem i wydumałem, że nie wracam tą samą drogą, bo to żadna radocha z jazdy.

Zatem wdrożyłem w życie plan „G” (nie mylić z punktem G hehe), czyli „Gdziekolwiek byle inną drogą” i minąwszy hotel Solei, zadupiami, gdzie też lekko nie było, przebiłem się do ulicy Biskupińskiej, która na szczęście była normalną asfaltową drogą. Dalej już bez przeszkód dotarłem do domu.

Tu niestety też nie obyło się bez komplikacji. Gdy wszedłem do łazienki i pralka mnie zobaczyła, wówczas wszystkie światła przygasły i wyświetlił się wielki napis: DO NAJBLIŻSZEGO CHLEWU 10 KM. Odebrałem to jako aluzję do mojego wyglądu i myślałem, że to jakiś żart. Niestety napis nie gasł, a dodatkowo jeszcze zaświeciła się strzałka nakazująca kierunek do rzeczonego chlewu. Nie pozostało mi nic innego jak zawołać na pomoc Monikę, która wystarczyło, że zmarszczyła brwi i sprzęt AGD stal się pokorny. Z bólem muszę się przyznać, że ja też jej się tak boję, a ze strachu czasami zapominam cały dzień oddychać ;-)

Koniecznie muszę w poniedziałek odebrać z serwisu szosówkę, bo inaczej obecny grząski teren mnie wykończy. Tym bardziej, że w czasie mojej diety mającej na celu likwidację kilku zbędnych kilogramów mam jakby mniej sił.



                                                                                         Widok z mojego półmetka



                                                                    chyba jakiś pyłek mi osiadł na rowerze ;-)
Kategoria MTB


  • DST 53.00km
  • Teren 13.00km
  • Czas 02:20
  • VAVG 22.71km/h
  • Temperatura 8.0°C
  • Sprzęt scott scale 80
  • Aktywność Jazda na rowerze

Pierwsza pińćdzisiuntka sezonu ;-)

Piątek, 13 lutego 2015 · dodano: 13.02.2015 | Komentarze 8

Jeśli pogoda będzie miała nadal taką tendencję, to upałów możemy się spodziewać na końcu marca. Nie powiem abym się tym jakoś zbytnio martwił.

Plan na dzisiaj był jasny i klarowny. Zaliczyć po raz pierwszy w sezonie Dąbrówkę Kościelną jeśli wystarczy czasu, a jako plan zapasowy dotrzeć do Zielonki i nawrót. Druga polna droga która była bagnista szybko zweryfikowała te plany, bo jeśli na tej drodze był taki syf, to co dopiero będzie w puszczy. Na wysokości Dębogóry został wprowadzony plan "C", czyli zaliczenie Pobiedzisk i za jednym zamachem oblukanie, czy może coś się poprawiło z tą drogą, aby można pomykać tamtędy na szosówce w stronę Gniezna, a może i dalej. Niestety jest tylko gorzej, bo koło Tuczna wymieniają kanalizę i droga przypomina pobojowisko. Nad tym stanem rzeczy z aprobatą kiwali za to wojskowi, którzy z zadowoleniem kiwali głowami.

Ze zdziwieniem zagadałem do nich, dlaczego tak się zachwycają skoro prawie tu się nie da jechać?

W odpowiedzi usłyszałem: panie, bo ruskie tędy w razie czego nie przejdą, nie ma szans, za trudny teren na tym odcinku ;-)

Jakaś logika w tym jest hehe, ale w takim wypadku na poprawę stanu drogi za szybko nie mam co liczyć. Za Tucznem zwyczajowo asfalt się poprawił, ale żeby nie było zbyt kolorowo, to wjazd do Pobiedzisk przywitał mnie zerwaną nawierzchnią. Tu nastąpił nawrót i kierunek dom. Gdzieś po drodze zobaczyłem stado koło 20 saren którym chciałem zrobić zdjęcie. Szybko wyjąłem tela, namierzyłem cele, pstryknąłem kilka fotek, potem sprawdzam jak wyszły i....? Kur..... banknot mi się przesunął między telefonem a etui, zasłonił obiektyw i nic nie wyszło. Z tej okazji zaraz zjawił się koło mnie wójt, sołtys, wiejska kapela i został mi za to zdarzenie wręczony "puchar Gamonia miesiąca"

Dalej to już tylko ponownie potaplałem się w bagnisku na polnej drodze i zgnojony po same pachy dotarłem do domu.
Kategoria MTB


  • DST 43.00km
  • Teren 25.00km
  • Czas 01:57
  • VAVG 22.05km/h
  • Sprzęt scott scale 80
  • Aktywność Jazda na rowerze

Zabójca budzików pilnie poszukiwany !!!

Czwartek, 12 lutego 2015 · dodano: 12.02.2015 | Komentarze 6

Ćwir, ćwir, ćwir, dryń, dryń, dryń. To mój budzik tak ryja nadziera, aby mnie wyrwać ze snu. A ja się pytam za czyje grzechy nie mogę pospać dłużej, tylko zrywam się na trening, żeby wrócić znowu zmachany? Oczywiście odpowiedzi nie otrzymałem bo sam w chacie o tej godzinie już zostałem. Z drugiej strony doszukałem się pozytywu w tym, że czasami śpię długo. Tym pozytywem jest to, że chyba jeszcze nie jestem stary, bo podobno starsi ludzie potrzebują mało snu, a ja nie. Nie ma to jak samo motywacja ;-) Ogarnąłem się z grubsza i stanąłem przed wielkim dylematem który zaistniał wraz z wczorajszym zakupem Buffa. Pierwszy dylemat dotyczył czy iść pobiegać, czy może jednak rower. Tu wątpliwości w zasadzie rozwiałem natychmiast, bo nie będę nowego zakupu rozprawiczał jakimś parszywym dreptaniem z nogi na nogę. Więc jednak rower, miodzio. Drugi dylemat był dużo poważniejszy, a mianowicie jak mam założyć ten gadżet, skoro jest tyle sposobów noszenia tego wynalazku. Ha, nie miała baba kłopotu to sobie Buffa kupiła. Kiedyś to ludzie chustki do nosa na głowie wiązali i było super, a teraz cuda wianki na kiju powymyślali i bądź tu mądry jak się ubrać. Dobra, żarty żartami, a słoneczko na dworze czekało. Wyszykowałem się i obrałem kierunek Strzeszynek. Pogoda jak marzenie. Fajnie by się na szosówce już pomykało, ale niestety nie mam kiedy jej odebrać z serwisu, mimo, że jest już gotowa do odbioru. Ruszyłem. W Parku Sołackim zaskoczenie, bo lód się na stawie jeszcze się utrzymuje, mimo że minusowych temperatur jak na lekarstwo było. Na Rusałce tak samo i dopiero trzecie jezioro na mojej drodze częściowo odtajało. Tam też w chwili zamyślenia wyrósł przede mną łabędź wielkolud, który rozmiarami bardziej przypominał steryda z siłowni niż ptaszysko mogące unosić się w powietrzu. Zgrabnie go wyminąłem o włos unikając jego dzioba o rozmiarach deski do prasowania, który już brał mnie bidulkę na cel. Tradycyjnie objechałem akwen i powrót na moje nieszczęście drogą która zapewniła mi błota po piasty. Jakoś ten odcinek przebrnąłem i dalej już bez przeszkód na śniadanie które niestety sam musiałem sobie uszykować.
Nie omieszkam się pochwalić, że po śniadaniu zaserwowałem sobie kawę z nowego ekspresu, który zostałem zmuszony zakupić po tym, jak postanowiłem uzdrowić stary. Uzdrowienie polegało na tym, że zalałem go wodą z octem w celu usunięcia kamienia. Niestety po tej operacji poza zapalaniem się jedynej kontrolki, żadnych innych oznak życia już w nim nie zobaczyłem. Oczywiście chwyciłem się ostatniej deski ratunku tzn. dostał kilka przyjacielskich klapsów w korpus niczym z defibrylatora. Ha, oglądało się parę seriali medycznych. Jedyny efekt który uzyskałem, to jakieś luźne części kołatające się we wnętrzu. Niestety było oczywiste, że to się nie może udać skoro ja się za to zabrałem. Ostateczna diagnoza – sprzęt umarł na amen.
I zgodnie z zasadą: Umarł ekspres – niech żyje ekspres, mamy teraz nowy w kolorze jebitna czerwień.