Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi lipciu71 z miasteczka Poznań i okolice. Mam przejechane 33628.42 kilometrów w tym 1743.21 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 25.33 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
Follow me on Strava

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy lipciu71.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

200 z plusem

Dystans całkowity:3941.14 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:148:32
Średnia prędkość:26.53 km/h
Maksymalna prędkość:57.00 km/h
Suma podjazdów:3249 m
Suma kalorii:10217 kcal
Liczba aktywności:17
Średnio na aktywność:231.83 km i 8h 44m
Więcej statystyk
  • DST 256.00km
  • Czas 10:21
  • VAVG 24.73km/h
  • Sprzęt scott speedster 30
  • Aktywność Jazda na rowerze

Poznań - Okonek

Wtorek, 16 października 2018 · dodano: 16.10.2018 | Komentarze 2

To chyba już ostatni dłuższy wypad w tym roku  :(

245km  + 11km powrót z PKP do domu


Zaliczone gminy: Żnin, Wapno, Kcynia, Sadki, Mrocza, Więcbork, Debrzno, Czarne




Kategoria 200 z plusem, Gminy, OSP, szosa


  • DST 269.00km
  • Czas 10:56
  • VAVG 24.60km/h
  • Sprzęt scott speedster 30
  • Aktywność Jazda na rowerze

Poznań - Kępno. Przedurlopowa utarczka z upałem

Wtorek, 24 lipca 2018 · dodano: 25.07.2018 | Komentarze 5

Start zaplanowałem wcześnie rano aby zrobić jak najwięcej kilometrów bez upału.

Lecz najpierw okoliczności drogowe nieopodal domu nie chciały mnie puścić w trasę.


Pierwsza setka poszła gładko, a śniadanie po niej  na leśnym parkingu było miłą przerwą. Dwie godziny później rozpoczęła się patelnia z piekarnikiem, rożnem i piecem hutniczym w jednym. Licznik który przełączyłem na opcję termometr w pewnym momencie pokazał 37 stopni. Zaraz potem zmieniłem w nim wskazania na nocne obrady sejmu, jako mniej zagrażające mojemu zdrowiu psychicznemu. Niewielka różnica ale zawsze to coś :)

                                                            Zapowiadało się pięknie...



                                                                ...a nawet jeszcze piękniej



Jakby tego wszystkiego było mało, od 180km nastały hopki i aż do końca nie miałem ani kilometra płaskiego terenu. Poczułem na nich każdy gram mojej nadwagi.

Dworzec w Kępnie oznaczający metę powitałem jak dawno niewidzianego przyjaciela, ze łzami w oczach i westchnieniem ulgi.


Upał mnie wykończył. Podczas całego wyjazdu wypiłem 5x1.5 wody, 1.4 iso, 0.5 pepsi i puszkę liptona.

Czy warto jest tak się męczyć w taki upał? - Oczywiście, jeśli damy radę dojechać do mety :)

Zaliczone nowe gminy:

Kamieniec, Osieczna, Krzemieniewo, Krobia, Miejska Górka, Jutrosin, Cieszków, Milicz, Krośnice, Twardogóra, Sośnie, Międzybórz, Kobyla Góra, Syców, Perzów.


                                                                           OSP

















Kategoria szosa, OSP, Gminy, 200 z plusem


  • DST 201.87km
  • Czas 08:21
  • VAVG 24.18km/h
  • Sprzęt scott speedster 30
  • Aktywność Jazda na rowerze

2018-06-13

Środa, 13 czerwca 2018 · dodano: 23.06.2018 | Komentarze 0

Wybrzeże Bałtyku na dwa chapsy- cały opis wyżej lub niżej :)
Kategoria 200 z plusem, szosa


  • DST 204.00km
  • Czas 07:55
  • VAVG 25.77km/h
  • Sprzęt scott speedster 30
  • Aktywność Jazda na rowerze

Wybrzeże Bałtyku na dwa i pół chapsa

Wtorek, 12 czerwca 2018 · dodano: 23.06.2018 | Komentarze 3

    W końcu wszystkie niewiadome stały się wiadome, a potrzebne elementy, niczym puzzle powskakiwały na swoje miejsce. Tym samym skrystalizowała się od dawna zaplanowana możliwość przejechania wybrzeża rowerem.

    Spać poszedłem przed wyjazdem o niechrześcijańskiej godzinie 19:00, aby po kilku godzinach wstać o równie niechrześcijańskim czasie. Kawa została wypita z widokiem na uśpione osiedle. Potem nie było już na co czekać, zatem zwlokłem się z rowerem na dwór i niespiesznie ruszyłem na dworzec. Przy czym muszę nadmienić, że do tej operacji był potrzebny dźwig, gdyż mój bike wraz ze wszystkimi dodatkowymi akcesoriami ważył około tony. Jeszcze nigdy mój rower nie był taki ciężki. Pierwszy raz przytroczyłem do niego bagażnik i torbę podróżną. Zeszpeciłem go tym samym jak pryszcze twarz nastolatka. Ale gdzieś trzeba było powtykać ciuchy na zmianę.




                                                                                  Na zakręcie życia ;-)

    Droga na PKP przypadła w nocnych ciemnościach. Lubię taki spokojny Poznań. Na miejscu zlokalizowałem peron, a pociąg nadjechał punktualnie. To był dobry prognostyk. W środku zająłem nieswoje miejsce (bo było lepsze) i wściubiłem nos w podróżną lekturę. Po pięciu godzinach dojechałem do Świnoujścia. Była 8:00 Kilka minut zajęło mi uporządkowanie wszystkiego, a po chwili ruszyłem w planowaną trasę wzdłuż całego wybrzeża.



    Pierwszy punkt programu to Międzyzdroje. Ciche o tej porze. Ci co chlali poszli już spać, ci co do pracy mieli pójść jeszcze nie wstali. Chyba zaspali, tak było pusto. Takie jest odwieczne prawo natury nad Bałtykiem ;-)


    Za Międzyzdrojami dopadła mnie pierwsza hopka. Albo ja ją?


    Wszak tak miało być według wykresu. W każdym razie po przejechanych 18 km poczułem głód. Uznałem pokonany dystans za słuszny, a spadek kalorii za wystarczający aby zrobić przerwę na popas. Zjadłem to czego nie wszamałem w pociągu i ruszyłem ponownie. Kolejne hopki, jakże przeze mnie znienawidzone piętrzyły się jedna za drugą.


    Jak ja ich nie cierpię!!!


    Co gorsze, zauważyłem zjawisko falowania roweru na zjazdach przy prędkościach powyżej 35 km/h w momentach gdy dostawałem silniejszy podmuch wiatru. Nie było to ani wesołe, ani bezpieczne. Widocznie torba z tyłu zakłócała w jakiś sposób opływ powietrza i stąd to dziwne zjawisko. Od tego momentu na każdym większym zjeździe musiałem lekko hamować.


    W dodatku rozpoczęły się roboty drogowe, które miały miejsce z drobnymi przerwami aż do Gryfic. Za to na wielu odcinkach był już nowy asfalt. Na tym etapie zrobiłem wyjątkowo dwa skoki w bok po gminy.


                                         Kawa w pięknych okolicznościach natury według Ministra Szyszki


    W Gryficach uwidocznił swe lico Orlen. A jeśli Orlen to przerwa na kawusię. Po kawie zawsze jest raźniej. Jechało się tak beztrosko, że nie wiadomo kiedy wjechałem do Kołobrzegu. Tam na ścieżce tuż przede mną zaliczył klasyczną glebę starszy rowerzysta, któremu pomogłem się pozbierać. Samo miasto mnie nie zauroczyło. Jak zawsze z resztą. Po nim przyszło mi jechać bardzo ruchliwą drogą na Koszalin. Przeżyłem ją i tylko to się liczy.


                                                                                           Kołobrzeskie rowery



                                                                             A ten kolega jechał w innym kierunku

    W końcu odbiłem za Tymieniem z jedenastki i lawirując przez nadmorskie wioski wjechałem do Mielna – ostoi zabawy rozbrykanej młodzieży w okresie wakacyjnym. Lecz skoro wakacje jeszcze nie nadeszły, zatem cywilizacja nie odeszła.


    Nikt mi w ryja nie dał za darmochę, nikt taniego ćpania nie zaproponował. Za moich czasów było inaczej J Świat schodzi na psy.
    Namierzyłem knajpkę, zamówiłem makaron Carbonara i pogadałem z małżeństwem, które robiło trasę na Hel lecz odcinkami po 50 km dziennie. Ja w tym miejscu miałem zrobione 150 km i jeszcze pięć dych przed sobą. To drugie sprawiało, że nie zamówiłem sobie piwa do obiadu. Za ten nietakt historia mnie kiedyś osądzi.


    Po posiłku ruszyłem na ostatni etap tego dnia i po dwóch godzinach wjechałem do Darłowa. Okazało się, że miejsce tętniące życiem było kawałek dalej w Darłówku do którego dotarłem po kilku wskazówkach miejscowych tubylców. Nie zawsze zgodnych z rzeczywistością, ale to już inna sprawa.


                                                                                                  Gdzieś po drodze

    Gdy Darłówko już było pod moimi stopami, zorganizowałem sobie kwaterę. Po późno popołudniowym prysznicu, wypełzłem „na miasto” na kolację.


    Przespacerowałem się po mieścinie, pozaglądałem do knajpek i doszedłem do rozwikłania zagadki męczącej człowieczeństwo XXI wieku? - Dlaczego Solorz i inni milionerzy nigdy nie spędzają wakacji nad polskim morzem? – bo ich kurwa nie stać na to!!!!


    Aby zamówić sobie dowolne danie z rybą, trzeba zastawić posiadany bez obciążonej hipoteki dom w Konstancinie. A gdyby ktoś zechciał podwójne frytki, musiałby sprzedać jacht. Na moje oko wszyscy tam przebywający, to miliarderzy.


    Szalonym optymizmem była chęć obejrzenia meczu Polska – Litwa. Znalazłem jedną knajpę z telewizorem, lecz ze wszystkimi krzesłami zajętymi. Masakra.


    Za spory sukces uznałem, że zobaczyłem w trakcie spaceru Bałtyk. Bo w trakcie pokonywania 200 km w jego pobliżu, ani razu nie rzucił mi się w oczy. Ja też zbyt nachalny z tym oglądaniem nie byłem.
    W przypływie zniechęcenia brakiem meczu live, wszedłem do pizzerii, zamówiłem placek o nazwie Roma, walnąłem do tego browara i nie mając później nic do roboty poszedłem spać.






                                                                                                DZIEŃ DRUGI


    Pobudka nastąpiła samoczynnie, dosyć wcześnie i bez budzika . Pozbierałem swoje manele i koło 7:00 wyruszyłem na drugi etap wycieczki. Wydostałem się z Darłowa przez remontowaną drogę i… w trasę!




                                                                                I nadmorskie wiatraki




    Oczywiście po pierwszych kilku kilometrach głód dał o sobie znać szturchaniem mnie w żołądek. Aby go uspokoić znalazłem sklepik, a w nim pączki i coś na kształt lemoniady.
    Anna Lewandowska by zemdlała od takiej diety, a mnie za nią ukrzyżowała. Ale skoro ona nie bywa u mnie, ani ja u niej, to chyba moje śniadanie zostanie owiane mgiełką tajemnicy :)



    Od pierwszej chwili moim jedynym marzeniem była kawa. A skoro marzenia lubią się spełniać, to moje zostało zrealizowane w Ustce, która mnie przywitała miejskim zgiełkiem i hałasem.


    Nie można mieć wszystkiego. Albo kawa, albo spokój.


                                                                                  Granica województw 





                                                                                                     Ustka



    Następne kilometry przebiegały spokojnie. Na setnym kilometrze zrobiłem zakupy, a kawałek dalej znalazłem dogodne miejsce na łące gdzie zaległem. Rozłożyłem na trawie zdobycz ze sklepu. To, że kupiona bułka zdawała się być duża na półce wiedziałem, jednak ogrom tego wypieku przerósł moje najśmielsze oczekiwania. Gabarytami bardziej przypominała balon meteorologiczny, a chruścik nabyty w komplecie był w stanie nakryć wszystkie chruściki świata.





    Wszystko było jednak bardzo smaczne i zapite kefirem wprawiło mnie w błogie lenistwo. Skoro nigdzie mi nie było spieszno, zaległem na trawie.


    Niewiadomo kiedy przyszła drzemka. Pół godziny później wyrwało mnie z niej kąsanie mrówek, które również niewiadomo kiedy nadeszły. A skoro już zostałem obudzony, to pozbierałem swoje zabawki i wyruszyłem w dalszą drogę. Po chwili zostałem poinformowany, że wjeżdżam na Kaszubski Pierścień – czymkolwiek on był. Zabrzmiało jednak groźnie. Tyle się nasłuchałem o tym jak piją Kaszubi, że zacząłem się bać. Na szczęście po drodze nie było żadnego baru, zatem nic złego mnie nie spotkało.
    Może tak nie do końca nic, bo znowu wyrosły hopki przede mną. Zgrzytając zębami musiałem je pokonać.




    W Krokowej zjechałem z drogi 213, co do której miałem pewne obawy i którą pokonywałem przez ostatnie kilkadziesiąt kilometrów. Jednak na szczęście panował na niej umiarkowany ruch i sama jazda była przyjemnością. Z Krokowej miałem już tylko rzut beretem do Karwi w której ponownie objawił się wakacyjny tłumek czerwcowych urlopowiczów. Potem była Jastrzębia Góra, gdzie o mało co nie poległem na podjeździe pod nią. W tym momencie była godzina 16:00 i miałem przejechane drugiego dnia około 160 km.

    Zasadniczo plan był wykonany, jednak po przeanalizowaniu wszystkiego wyszło mi, że było na tyle wcześnie, iż nie za bardzo bym miał co robić z czasem przed spaniem gdybym tam został. Spojrzałem na mapę, poprzeliczałem aktywa i ruszyłem z atakiem na Hel.
    Każdy atak powinien być poprzedzony posiłkiem, zatem zasiadłem pod najbliższym sklepem, podjadłem i dopiero wówczas wyjechałem z Jastrzębiej. Władysławowo szybko pozostawiłem za sobą i rozpocząłem przebieżkę po półwyspie. Niestety cały czas po ścieżce rowerowej. Przemierzając Jastarnię zaczęło kropić. Po chwili już ostro padało. W deszczu podjeżdżałem do kilku posesji z wolnymi pokojami, dzwoniłem i dostawałem odmowy, bo jednej osoby na jedną noc nikt nie chciał przyjąć, a jak już chciał, wówczas cena jakby z kosmosu. Zacząłem rozważać jazdę bez noclegu do samego końca, lecz niestety nie miałem przedniego oświetlenia do jazdy nocą po ciemnych nieznanych drogach, zatem pomysł upadł.


    Lekko wnerwiony usiadłem pod jakimiś schodami i zacząłem dzwonić na ogłoszenia z OLX. Po czwartym telefonie znalazłem kwaterę i kilka minut później stałem pod gorącym prysznicem, bo po prawdzie deszczyk troszkę mnie wyziębił. Potem wyszedłem do ludzi, coś zjadłem i wróciłem aby złapać trochę snu.


                                    Takie radyjko w szafce miałem do dyspozycji w pokoju. Pojęcia nie mam czy działało :)



                                                                                               DZIEŃ TRZECI


    Znowu wcześnie wstałem, szybko siebie wyszykowałem i ruszyłem zaliczyć koniec półwyspu. Po szesnastu kilometrach dotarłem na Hel, zobaczyłem po raz drugi na tym wyjeździe Bałtyk i zawróciłem w kierunku Władka.







                                                                    Droga dla armat na łódkach :)?



    47 km ścieżki rowerowej od samego rana trochę mnie wykolebało, więc asfalt Władysławowa przyjąłem z radością. Tamtejsze korki już znacznie mniej mnie bawiły. Na wylocie walnąłem kawusię, spojrzałem na tablicę gdzie widniało – GDAŃSK 59 i szczęśliwy rozpocząłem ostatni etap wycieczki. 20 km dalej niebo zasnuły ciemne chmury, zatem korzystając z obecności pobliskiej stacji, przyczaiłem się w pobliżu oczekując ewentualnej ulewy. Chmury przeszły, nic nie spadło, zatem podążyłem dalej.


                                                                               Z dużej chmury żaden deszcz



    Za Celbowem odbiłem z głównej drogi nr.216 i węższymi asfaltami w pięknych okolicznościach przyrody wjechałem do Gdyni w której byłem po raz pierwszy w życiu. Minąłem jakiś port przeładunkowy, kilka kontenerowców i stanąłem przed dylematem jak jechać dalej, bo mój zapis trasy swoje, a przepisy swoje.


                                                                                    Wjazd do Gdyni


    Podjechałem do gościa na przełajówce, który stał na światłach, zagadałem i szczęśliwie okazało się, że jedzie w tamtą stronę. Przejechaliśmy całe Trójmiasto, co w codziennym ruchu drogowym nie było wytchnieniem i prawie pod samym dworcem nasze drogi się rozeszły. Podziękowałem za uprzejmość pilotowania mnie poznanemu koledze, dojechałem do dworca, po czym uznałem wyprawę WYBRZEŻE BAŁTYKU 2018 za zakończoną.


    Na samym dworcu kolejka do kas mnie o mało nie zabiła. Mając godzinę czasu do najbliższego pociągu, nie zamierzałem w niej spędzić całego czasu. Sprytnie wykonałem telefon do Moniki, aby mi kupiła bilet przez Internet, a sam poszedłem szukać czegoś do jedzenia na drogę. Niestety wybór na samym dworcu był kiepski, a poza nim zakupy nie wchodziły w rachubę ze względu na rower, który bym musiał zostawić niezamknięty i bez opieki. Skończyło się na kanapkach z Mcdonald. Wiem, szału nie było ale głodny byłem strasznie.


    Pociąg przyjechał lekko spóźniony. Niecałe cztery godziny później przyjechałem do Poznania.



                                              Poprosiłem maszynistę aby miał oko na mój rower w pociągu ;-)



                                                                                       PODSUMOWANIE


    W końcu zrealizowałem to, co sobie zaplanowałem trzy lata temu. Starałem się wytyczyć trasę możliwie jak najbliżej wybrzeża z uwzględnieniem tego, że miałem jechać rowerem szosowym, zatem trasa musiała mieć 100% asfaltu. Nie licząc ścieżek rowerowych, które w zdecydowanej większości były bardziej niż przyzwoite. Z wyjazdu jestem bardzo zadowolony. Pogoda oprócz krótkiego deszczu w Jastarni była jakby zamówiona na mój wyjazd. Wszystko pasowało i w zasadzie nie było powodów do narzekań z mojej strony.


    Cała droga została podzielona na odcinki 204, 202 i 115 km co w sumie dało około 520 km i zajęło dwa i pół dnia.


    Zaliczone gminy:  


    Świnoujście, Świerzno, Karnice, Trzebiatów, Będzewo, Ustronie Morskie, MIelno, Darłowo obszar M/W, Słupsk obszar W, Główczyce, Smołdzino, Wicko, Choczewo, Krokowa, Władysławowo, Jastarnia, Hel, Puck obszar M/W, Kosakowo, Gdynia, Sopot, Gdańsk


                                                                                                     OSP

























      Kategoria 200 z plusem, Gminy, OSP, szosa


      • DST 227.50km
      • Czas 09:27
      • VAVG 24.07km/h
      • Sprzęt scott speedster 30
      • Aktywność Jazda na rowerze

      Poznań - Rzepin na gyrosa pod niemiecką granicę

      Wtorek, 22 maja 2018 · dodano: 25.05.2018 | Komentarze 3

      Przyszedł czas na zrobienie drugiej trasy w 2018 roku. Wiatr z uporem maniaka wiał od kilku dni na zachód. Zatem kierunek zachód. Bo i po co kopać się z koniem pod prąd?

      Rano pobudka, śniadanie, kawa i w drogę. Po czterystu metrach zorientowałem się, że mój prowiant został w domu na stole. A więc szybki powrót, zgarnąłem papu ze stołu, posiedziałem 10 sekund na schodach zgodnie z zabobonem i wykonałem drugi start ostry.

      Po kilometrze dotarło do mojej mózgownicy, że oświetlenie przednie, które zabrałem (tym razem inne, słabsze niż poprzednio), delikatnie mówiąc było za słabe. Osobiście użył bym określenia – psu w dupę takie światło, skoro gówno oświetla. Lecz kultura musi być i tego sformułowania nie napiszę :)

      Tak że do Stęszewa dotarłem prawie jak o białej lasce (nie mam tu na myśli białej dziewczyny w blond włosach), a potem już zaczęło świtać i życie/jazda stały się prostsze.

      Od Granowa zmusiły mnie przepisy do jazdy ścieżkami rowerowymi. Lecz miało to dobre strony, gdyż w porannej szarówie żaden zaspany/nachlany/zaćpany kierowca nie miał szans mnie trafić. Przed Grodziskiem Wielkopolskim niecodzienny widok stanowił spalany gaz w jakiś zakładach. Widoczne było też wysoko zawieszone sztuczne oświetlenie tamtejszego stadionu. Kiedyś grali nawet w 1 lidze.



      Wtem na mojej drodze stanęło torowisko wraz z zasiekami w postaci barierek. Dojechałem do niego, wykonałem zgrabny skręt w lewo, potem zwiewny ruch w prawo i….. to było na tyle w kwestii mojej równowagi. Prawy but nie został wypięty na czas i po chwili leżałem z gracją hipopotama na bruku, szczelnie zawinięty we własny rower. Brakowało tylko kokardy. Moment potrwało zanim się wyplątałem ze wszystkiego i stanąłem na własnych nogach (innych nie miałem do dyspozycji). Reasumując: straty w sprzęcie pomijalne, za to kolano lekko oberwało, a bark ciut napierdalał (napierdalać - stopień wyżej niż boleć), oraz….. ale o tym za chwilę.


                                                                                      Podstępne zasieki



                                                                               A kawałek dalej ładny dom


      Skoro nie była to moja pierwsza gleba w życiu (pierwsza na szosówce, ale skoro przy prędkości prawie zero, to się w zasadzie nie liczy), to dalej ruszyłem w drogę. Po 3 km dotarł do mojej świadomości brak prowiantu, po który zawracałem do domu. Szybka analiza pecha wykazała, że skoro raz po żarcie zawróciłem 400 m i była mała gleba, to co może się wydarzyć gdy zawrócę po nie 3 km? O nie!!! O zdrowie trzeba dbać. Drugie śniadanie pozostało na szlaku :(

      Wraz ze zgubieniem prowiantu, moje morale spadło. W sumie nie było po co jechać, skoro nie było co jeść. Bolący bark też dawał znać o sobie. Przed Wolsztynem złapał mnie opadający szlaban i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, iż osobny był dla ścieżki rowerowej. Jednak im dalej na zachód, tym większa cywilizacja.




      Sam Wolsztyn poznałem od innej strony, niż gdy zawsze w nim bywałem. Dodatkowo zapachy z piekarni i cukierni powalały. Niestety wszystko było jeszcze zamknięte. Nie dla psa kiełbasa, nie dla Darka drożdżówka.


      Sposobność do zjedzenia czegokolwiek nadarzyła się w Chobienicach, za sprawą otwartego małego marketu. Następnie nadrobiłem kawałek drogi po gminę Zbąszyń. Potem nic ciekawego nie było aż do 112 km i miejscowości Buków, a w zasadzie do tego co było za nią.

      A co było? Był bruk. Cholerny, wytrząsający resztki pozytywnej energii z człowieka - bruk. Kurwa, zawsze jak tylko jadę w lubuskie napotykam drogi brukowe. Jazda po tym gównie przypomina skrzyżowanie Parkinsona z padaczką, siedzących razem na młocie pneumatycznym w czasie delirium podczas trzęsienia ziemi. 4 Km jazdy po czymś takim sprawiły, że dziś jestem innym człowiekiem. Bardziej roztrzęsionym :) W Kalsku ten syf już się skończył. Obiecałem sobie, że pierwszy napotkany fragment asfaltu otrzyma kapliczkę.


                                                                                                      Koszmar




      Na szczęście nie sprecyzowałem kiedy i od kogo. Może Rydzyk szarpnie na to gotówką. Przepraszam. Z Ojcem wszystkich ojców to był tylko taki niesmaczny żart. On jeszcze nikomu nic nie dał. Chyba że, wpierdol lub pokutę.


      150 km to ponowny skok w bok kilka metrów po gminę. I ponownie po bruku. Jednak z tą różnicą, że o paskudnej nawierzchni wiedziałem i zaakceptowałem. To zupełnie tak samo jak akceptacja gdy człowiek sam siebie truje papierosami, a tym gdy mimo braku naszej zgody robią to inni. Proste? Jak fizyka kwantowa.

      Gdy wjechałem do Krosna Odrzańskiego, plan był prosty. Chlapnąć kawę na Orlenie, jeśli takowy stanie na mojej drodze.

      Bingo!!! Marzenia się spełniają. Wpadłem na stację jak do własnej kuchni, tanecznym krokiem przyfalowałem do kasy i płynną polszczyzną poprosiłem o kawusię. Przeczący ruch głowy kasjerki i jej skierowany wzrok na ekspres z napisem AWARIA, pozbawił mnie złudzeń.

      Marzenia się spełniają, owszem. Ale nie codziennie.



                                                                               Krosno Odrzańskie widać rybą stoi :)



      Za Krosnem wyrzuciło mnie na ścieżkę na której było mnóstwo białego czegoś. A to coś dawało mi dużo do myślenia czym może być. Na pierwszy ogień poszło przypuszczenie, iż nasz kraj stał się bardziej liberalny i z balonu ktoś rozsypał legalnie kokainę. Potem przyszła mi myśl, że to tu brali ślub Książe Harry i Meghan Markle. Opady śniegu w maju zdawały się być także całkiem realne. Procesja, nie taka aż niemożliwa. Lecące z drzew kwiaty akacji, w zasadzie od razu wyeliminowałem jako nieprawdopodobne i totalnie nierealne.


                                                               Jak dla mnie to zdecydowanie koka




      Po skręcie z trasy na Świecko w locie kupiłem pączka i wodę, aby następnie przygotować swoją psychikę na ostatni odcinek trasy.

      Powiem tak. Gdybym psychy nie przygotował, to bym oszalał. Ilość dziur w asfalcie jest tam liczona w hektolitrach. Dlaczego w hektolitrach? - odpowiedzi na niektóre pytania kosztują, numer konta podam na priv. Do tego odcinkami oczywiście cholerny lubuski bruk. Będzie mnie ten kamień zapewne prześladować w snach przez wieki lub gdy kiedyś się obudzę i na poduszce zobaczę zamiast odciętej głowy konia - kostkę bruku, wówczas będę wiedział, że zemsta lubuskiego jest bliska.


                                                                                        Bruk, bruczek, bruczysko



      Na 185 km wiedziałem, że muszę przyjąć dawkę dopingu. Okazja ku temu była w Rąpicach. Na receptę od Armstronga wykupiłem puszkę coli i baton Liona. I gdy tak pochłaniałem na luzie wspomniane anabole, dotarło do mnie, że mam dwie godziny do zaplanowanego pociągu i 45 km do zrobienia po niewiadomej nawierzchni. Szybciutko dokończyłem przeżuwanie, podciąłem rumaka ostrogami i poleciałem gonić czas. Opamiętanie przyszło pół godziny później, gdy cola rozjaśniła mi czerep i zrozumiałem swoją pomyłkę w obliczeniach o godzinę. I znów nigdzie nie musiałem gnać. Boskie uczucie.



                                                                                         Wieś Rybaki


      Wpadając do Cybinki zauważyłem cmentarz radzieckich żołnierzy. Sprawiał wrażenie dużego. Tuż za nim wypatrzyłem Orlen. Obrałem go na cel i po chwili siedziałem z kubkiem kawy. Niczym Lord na włościach.








      Meta była już prawie w zasięgu wzroku. Ale chyba tylko sokoła.

      Kawa niby nie była duża, ale tyłek było mi ciężko podnieść z miejsca. W końcu dokonałem tego heroicznego czynu i bez większych ceregieli dojechałem do dworca w Rzepinie.





                                                                                                 Meta

      Wieść gminna niosła, że na Dworcowej jest fajne żarcie. Po zakupie biletów w jednej chwili zlokalizowałem knajpę. Menu to było istne Eldorado. Wybór nie był łatwy. Ostatecznie padło na gyrosa w wersji XXXL plus jedyny słuszny napitek. Podana porcja w pełni dostosowała się do wielkości opisanej w jadłospisie. Mimo to na końcu nie został nawet okruszek. Nie pozostał nawet atom mięsiwa, ni mikrolit sosu czosnkowego, a po frytkach.... jakich frytkach?? Znikły szybciej niż je podano. Po wszystkim pozostał tylko rachunek do zapłacenia. Ale od czego jest szybka szosówka, gniewna dusza i niechęć do płacenia za siebie. :)




      Po jedzonku z trudem skierowałem się do pociągu, który wnętrzem bardziej przypominał Boeinga niż nasze rodzime PKP. Luksus pełnym ryjem. W Zbąszynku zaliczyłem przesiadkę, aby godzinę później wysiąść 4 km od domu. Ostatni odcinek to była już tylko formalność.





      Zaliczone gminy:
      Granowo, Grodzisk Wielkopolski, Wielichowo, Rakoniewice, Wolsztyn, Siedlec, Zbąszyń, Babimost, Szczaniec, Sulechów, Skąpe, Czerwieńsk, Bytnica, Krosno Odrzańskie, Maszewo, Cybinka, Rzepin





      OSP

























      Kategoria 200 z plusem, Gminy, OSP, szosa


      • DST 274.55km
      • Czas 10:48
      • VAVG 25.42km/h
      • Sprzęt scott speedster 30
      • Aktywność Jazda na rowerze

      I znów mnie poniosło, niczym posła do baru ;-)

      Wtorek, 24 kwietnia 2018 · dodano: 05.05.2018 | Komentarze 5

      Wiosna przyszła, a mój czas na rower i forma pozostają daleko w lesie. W weekend zaplanowałem dłuższą trasę i spokojnie zerkałem co jakiś czas na zmiany pogodowe.

      W poniedziałek było na 90% pewnie, że wszystko zagra. I zagrało.

      Pobudka nastąpiła o niechrześcijańskiej godzinie drugiej zero zero. Jak ja wstałem, tego nie wiedzą najstarsi górale. Dlaczego tak wcześnie?*

      Start nastąpił pięćdziesiąt dwie minuty później w pełnym oświetleniu. Do furtki trasa strasznie mi się dłużyła, gdyż pokonywałem ją dotychczas wielokrotnie wychodząc do pracy, lub ze śmieciami. Poza tym znałem jej każdy szczegół na pamięć :). Dodatkowo targały mną mieszane uczucia, czy aby na pewno mi się chce.

      Gdy bramka ogrodzenia zatrzasnęła się za mną (sorry sąsiedzi na nocne hałasy), nie było już odwrotu. Z drugiej strony przede mną pozostało już tylko 274,5km, bo 200 metrów już przejechałem za granicę osiedla.

      W pierwszych kilometrach wgryzłem się w Komorniki. Powaliła mnie cisza. Zero wiatru, zero aut i ciemność. Powiedzieć DOSKONALE, to nic nie powiedzieć!!! Do Mosiny wyprzedziło mnie zaledwie kilka pojazdów. Wszędzie pustki. Na moście  nad Wartą chwilę postałem i patrząc na ciemną rzeką chwilę pokontemplowałem nad zagadnieniami tego świata, a w szczególności nad tym, gdzie kupię o tej godzinie kawę.


                                                                                    Mosina nad Wartą

      Po godz. 4:00 ptaszyska zaczęły nadzierać mordy i był to super akompaniament do jazdy po ciemnicy. Człowiek przynajmniej wiedział, że nie jest sam. Ciekawym było zjawisko, gdy wjeżdżałem do wioski i zaraz od pierwszej chałupy jazgotał na mnie pies, następnie wszystkie burki, wraz z moim przemieszczaniem wzdłuż domostw darły swoje kopary, a na wyjeździe były już tylko pojedyncze szczeknięcia.

      Kórnik ładnie wyglądał w nocnej scenerii, a trasę do Środy Wlkp. pokonywałem z pewna obawą ze względu na ruch samochodowy. Na szczęście było całkiem znośnie w tym względzie, a patrząc pod kontem nawierzchni wręcz rewelacyjnie, gdyż była po remoncie. Niestety tylko do któregoś momentu, bo na dalszym etapie był horror. Tam asfalt został zarwany do drugiej warstwy i jazda po czymś takim spowodowała wytrzęsienie  moich kamieni żółciowych jako wkład w budowę nowej drogi, oraz wymieszanie narządów wewnętrznych.

      To się kiedyś Koroner zdziwi jak mnie otworzy. Nic nie będzie na swoim miejscu.

      Potem nastał świt.





      W latarce nostalgicznie zgasło światło za sprawą wyczerpanego akumulatora, a ziąb otulił mnie szczelnie i bezczelnie. Zjechałem z głównego duktu i za Pyzdrami dostałem sygnał od Głodka. 90km od startu nadarzyła się okazja w postaci wiejskiego sklepiku i tam została dokonana konsumpcja drugiego śniadania.

      Pełen brzuch, wiejskie widoczki, ptasie trele i spokojna jazda. Słowem sielanka. A skoro sielanka to coś musiało pójść nie tak. I poszło!

      Za Rzgowem przemieszczałem się w pięknych okolicznościach przyrody po równiutkim asfalcie.


      Aż tu nagle wszystko się skończyło. Znaczy się las został, skończyła się tylko twarda nawierzchnia.


                                                                                          I jak tu jechać?


      Trudno tu mówić o moim zaskoczeniu, gdyż wg wytyczonej marszruty tak właśnie miało być bez nadkładania dystansu, ale miałem nadzieję, że jakoś to będzie.

      I jakoś to było. Jakoś bylejakoś. Z początku nawet dałem radę powoli jechać, lecz szybko piach był zbyt głęboki nawet dla MTB, a co dopiero dla szosówki, przez co zostałem zmuszony do kontynuowania podróży z buta. 3km katorgi przez sypki piasek w dodatku prowadząc rower. Bajka :(

      Cofają się tylko mięczaki.

      Gdy już w końcu dotarłem do asfaltu, uklęknąłem i chciałem go pocałować z wdzięczności. Niestety źle obliczyłem manewr i zamiast złożyć ustami hołd na czarnej nawierzchni drogi, zaryłem nimi w PIACH. Tego mi było stanowczo za wiele. Gleba w gębie przelała czarę goryczy. Z fochem dosiadłem roweru i nie zaszczycając więcej spojrzeniem skrzyżowania, odjechałem w siną dal. Po drodze uzupełniłem jeszcze płyny.

      Za Dąbrową rozpocząłem manewr objazdu Warty do mostu w Uniejowie. Niestety wzmógł się silny wiatr, który przez kilkadziesiąt kilometrów miałem z boku na odkrytej przestrzeni. Ciut mnie sponiewierało. Ale sprawiedliwie. Raz z prawej, a raz z lewej.

      W Lekaszynie moje oko padło na stojącą przy drodze autostopowiczkę. Była piękna i powabna. Gdy zatrzepotała rzęsami - przepadłem. Nie miałem dość silnej woli aby jej odmówić podwiezienia na ramie. Rozstałem się z nią dopiero, gdy zaczęła mi robić niemoralne propozycje i omiatać moja twarz swoim jęzorem. Mimo to złamała mi serce :)

                                                                                                    A oto i ona :)

      Od Sobótki przez Dąbie wpadłem do Topoli Królewskiej, gdzie przez chwilę pomarszczyłem czoło nad swoimi dalszymi krokami. A dokładnie, rozpłynąłem się w rozmyślaniu nad dwoma możliwymi zakończeniami dzisiejszej wyrypy.

      *Pierwsza opcja (pierwotna) zakładała zakończenie jazdy w Łęczycy, powrót do Poznania z przesiadką w Łodzi i przyjazd pociągu w rodzinne strony około 20:20. Drugi wariant był opracowany z metą w Kutnie i zameldowaniem się na Poznań Główny o 18:00, przy czym do zrobienia było o 15km więcej. Wszystko rozgrywało się o czas. A skoro miałem go w zapasie wystarczająco dużo, to wybrałem wariant "B"

      W ten sposób zaliczyłem dwie dodatkowe gminy i dotarłem na dworzec w Kutnie z godzinnym zapasem. Tam po zakupie biletu zasiadłem w dworcowym barze i doznałem namiastki PRL-u w osobie istoty za barem, która to swoim podejściem do klienta dawała jasno do zrozumienia, że została stworzona do bywania na królewskich balach, a nie podawania schabowego byle przybłędzie. Żeby tak chociaż była ładna. Niestety, tej zalety natura jej poskąpiła w tym samym procencie, co Cyganowi chęci do uczciwej pracy w osiedlowej bibliotece.

      Potem jeszcze był czas na kawę (już w innym miejscu). Gdy pociąg przyjechał punktualnie, zapakowałem w jego czeluści siebie z rowerem i planowo o 18:00 wysiadłem w Poznaniu.


      Posłowie

      Pierwsza dwusetka w sezonie wyszła troszkę za bogato, gdyż przy odrobinie uporu z mojej strony mogłem niewielkim nakładem sił dokręcić do trzysetki. Ale nie miałem na to ciśnienia. Powinienem spokojnie zaplanować na początek dwieście z maleńkim haczykiem. Wyszło inaczej. Pogoda dopisała, wiatr wiał tak jak zakładałem wraz z pogodynką i cała jazda przyniosła mi mnóstwo frajdy.

      Kolejne trasy już są naszkicowane i gdy przyjdzie na to czas, wówczas znowu spuszczę się ze smyczy.

      Kolejne gminy zostały zaliczone, a Wielkopolska jest coraz bardziej przeze mnie zamalowana.

      Nowe gminy do kolekcji:

      Środa Wielkopolska, Miłosław, Kołaczkowo, Pyzdry, Lądek, Zagórów, Rzgów, Rychwał, Stare Miasto, Tuliszków, Władysławów, Brudzew, Przykona, Dąbie, Uniejów, Świnice Warckie, Grabów, Łęczyca m/w, Daszyna, Witonia





      Naturalnie nie mogło zabraknąć OSP
















      Kategoria 200 z plusem, Gminy, OSP, szosa


      • DST 228.00km
      • Czas 08:36
      • VAVG 26.51km/h
      • Temperatura 20.0°C
      • Sprzęt scott speedster 30
      • Aktywność Jazda na rowerze

      Poznań - Bydgoszcz - Toruń czyli pogodowy prezent od października

      Wtorek, 17 października 2017 · dodano: 18.10.2017 | Komentarze 6

      Co tu dużo mówić. Pogoda w połowie października zrobiła się tak cudowna, że grzechem by było z tego nie skorzystać. "Na kolanie" po pracy, uknułem plan trasy i naturalnie zasiedziałem się do nocy, oglądając jakiś mało istotny sport w TV.

      Rano pobudka o 5:00. Za oknem ciemno. Ukręciłem śniadanie, wyczarowałem kawusię i punkt 6:00 wyruszyłem na trasę do Torunia przez Bydgoszcz. Niemile zaskoczył mnie spory ruch podczas przejazdu przez miasto, gdyż przyzwyczajony jestem do wcześniejszych startów na takie wycieczki, gdy większość jeszcze śpi. Niestety jesień ma swoje prawa i dzień jest teraz już znacznie krótszy. W każdym razie poranny tłok pokonałem i niecałą godzinę później opuszczałem Poznań. Na horyzoncie nieśmiało wyglądało słońce, które po chwili rozproszyło poranne mgły.









      Droga do Gniezna prosta jak drut. Po prostu trzeba było ją pokonać i tyle. Za naszą pierwszą stolicą, wjechałem na nieznane mi asfalty i to było dla mnie przyjemnością. Osiemdziesiąty kilometr został naznaczony sygnałem pierwszego głodu. W takich wypadkach nie należy zwlekać z działaniem, zatem w Jastrzębowie znalazłem sklepik i upolowałem banany z Princessą. Podobno pełen brzuch podnosi uroku krajobrazów :) Tak było i tym razem. Jesień wybuchła już całą sobą i widoki złotych drzew radowały oczy.









      W Parlinku nieznany jegomość powitał mnie zdejmując kapelusz z głowy :)



      Później zaczęło się bezsklepie. Przez ponad 30km miałem wizję puszki zimnej coli przed oczami, a na trasie nie było żadnego sklepu. Dopiero na 150km w Lubostroniu miałem szczęście i nabyłem wspomniany napój wszechczasów. Kawałek dalej żal było patrzeć. Wszędzie dookoła były skutki letniej wichury. Połamane drzewa stanowiły dowód na to, że wiatr mocno sponiewierał tę okolicę. Trudno ):







      Jazda takimi drogami to sama rozkosz 

      Tak dotarłem pod Bydgoszcz, a ostatni odcinek do Torunia przyszło mi pokonać DK10 na której ruch był spory. Poza tym nic ciekawego tam nie było. W samej końcówce odbiłem na Małą i Wielką Nieszawkę, aby uciec z głównej drogi. Tam zaskoczył mnie widok całkiem porządnego kompleksu aqua z samolotem stojącym przed nim. Widocznie oba mają jakiś związek ze sobą, lecz wnikać nie miałem zamiaru. Rzut beretem dalej był już Toruń.



                                                                                                          Meta


      Naturalnie nie mogło z PKP obyć się bez komplikacji. W kasie dostałem info, iż nie ma już miejsc w IC na rowery i nie można mi sprzedać biletu. Proponowano bilet na Regio godzinę później. Kasjerka w swej uprzejmości nadmieniła jednak, że mogę spróbować wejść do pociągu i kupić u konduktora jeśli się zgodzi. Wybrałem bramkę nr.2 Konduktorka była łaskawa, wejść na tył składu zezwoliła, a później za bilet skasowała. Szkopuł w tym, że tam nie było żadnego przedziału dla rowerów. Mało tego, nie było go w całym pociągu, mimo iż w rozkładzie stało jak wół PRZEWÓZ ROWERÓW!!!!! Znów spędziłem drogę powrotną przy kiblu. Widać taka moja karma :(


      Najważniejsze że wycieczka się udała. Dzięki łaskawości października mogła dojść do skutku i traktuję to jako bonus od losu. Na koniec powrót do domu z PKP 12km w celu rozruszania mięśni :)

      Wpadły nowe gminy: Rogowo, Gąsawa, Dąbrowa, Pakość, Barcin, Łabiszyn, Nowa Wieś Wielka, Solec Kujawski i Wielka Nieszawka


      Oraz OSP do kolekcji







      Kategoria szosa, OSP, Gminy, 200 z plusem


      • DST 202.57km
      • Czas 07:23
      • VAVG 27.44km/h
      • Sprzęt scott speedster 30
      • Aktywność Jazda na rowerze

      Poznań - Wrocław

      Środa, 20 września 2017 · dodano: 24.09.2017 | Komentarze 1

      Opis zrobię jeśli znajdę na to czas. 
























      Nowe gminy: Śmigiel, Lipno, Leszno, Święcichowo, Góra, Jemielno, Wińsko, Wołów, Brzeg Dolny, Oborniki Śląskie, Wisznia Mała, Trzebnica, Wrocław


      Kategoria 200 z plusem, Gminy, OSP, szosa


      • DST 250.23km
      • Czas 09:03
      • VAVG 27.65km/h
      • Sprzęt scott speedster 30
      • Aktywność Jazda na rowerze

      Walka z czasem i nutką goryczy w tle, czyli Poznań - Kutno po raz drugi

      Poniedziałek, 26 czerwca 2017 · dodano: 28.06.2017 | Komentarze 14

      Poniedziałek. Pobudka. A wyjazd miał być we wtorek. Wiatr niestety zmienił swoje plany i miałem do wyboru jazdę pod niego, lub zmienić dzień i kierunek. Wybrałem drugą opcję.

      Ruszyłem o 4:00, mimo początkowego planu o 3:00 I miało to wpływ na późniejszy rozwój wydarzeń. O tym potem.


                                                                                                      Halt!!!

      Zatem skoro świt nastąpił start na połów gmin. Już na początku zatrzymał mnie szlaban. Na szczęście na krótko. Następnie przez 15km jechałem pustym miastem, co zawsze wprawia mnie w zachwyt. W końcu wpadam na trasę do Gniezna i wygodnym poboczem docieram do niego. Za nim kieruję się na Trzemeszno, a tym samym rozpoczynam zbieranie gmin. Lecz zanim do niego dojechałem, zrobiłem po 75km pierwszy popas.

      Takie są następstwa kiepskiego śniadania :)


                                                                                              Wiatraczek

      W Trzemżalu odbiłem w bok po gminę, która aż się prosiła o zebranie hehe, a przy okazji trafiłem pierwsze OSP. Dzień już wstał i był pochmurny, co mi bardzo odpowiadało. Do tego wiatr pomagał. Warunki wprost idealne na dłuższy wypad. Po drodze zaliczyłem Przyjezierze, gdzie klimat przypominał tandetną gorączkę naszego wybrzeża.



                                                                                              Mielno pełnym ryjem, mimo iż to tylko Przyjezierze ;)

      Sklepik na sklepiku, kebab gonił pizzę, a hot dog popychał loda z goframi :). W takim luksusie dotarłem do Kownat, gdzie zaliczyłem drugi sklepik i uzupełniłem zapasy, plus trzy kiełbaski z powodu braku kabanosów. I gdy kilka kilometrów dalej pałaszowałem w czasie jazdy owe kiełbaski, dopadł mnie we Wturku wioskowy kundel i podczas ucieczki upuściłem ostatniego serdelka.




                                                                   A ja myślałem, że tego dnia był poniedziałek :)

      Co za pech :( Żeby się cholerne szczekadło nim udławiło ;)

      Skoro wiatr pięknie pomagał, to w głowie zaświtała mi myśl, czy aby nie pokusić się o próbę złapania wcześniejszego pociągu. Jadąc dalej, w głowie cały czas robiłem obliczenia. Kosztowne ale o tym za chwilę.

      Na trasie nie spotkałem nic ciekawego, a dystans do końca był mniejszy z każdą chwilą. 100km przed metą wychodziło, że jest realna szansa na sukces w temacie wcześniejszego powrotu i późniejszego startu. Mimo wszystko miałem jeszcze luz psychiczny. Niestety w pewnym momencie musiałem jechać kilometr szutrówką w lesie, co na oponach szosowych do przyjemności nie należało. 



                                                               Jakość foty odpowiednia do jakości nawierzchni :)


      75km do końca. Zegarek pokazywał, że nie muszę się martwić o nic. To też się nie martwiłem.

      Na 195km mojego wypadu, ssanie w żołądku było na tyle duże, że obowiązkowa była wizyta w sklepie. W Osieczu Wielkim zderzyłem się z obsługą rodem z PRLu. Jedna sprzedawczyni rozwalona na lodówce czytała gazetę i mówiła drugiej (dużo młodszej) co ma podać. Inna sprawa, iż wielkiego wyboru nie było. Na szybko kupiłem bułkę, dwie cienkie parówki i sok jabłkowy. Przed sklepem napój przelałem do bidonów, a pseudo kiełbaski wpakowałem do pieczywa i ruszyłem nie tracąc czasu. Jadłem jadąc. Krótko po tym wyprzedziło mnie dwóch motocyklistów. Samo w sobie nie było to dziwne, lecz po krótkim dystansie na długiej prostej w jakiejś wsi, wylazł mi na drogę policjant machając lizakiem. Jednocześnie usłyszałem za mną zwalniające auto. Dla pewności zapytałem z uśmiechem mijanego stróża prawa, czy to ja mam się zatrzymać. Również z uśmiechem mi odpowiedział, że nie dzisiaj. Dowcipniś hehe. Na poboczu również stały dwa motocykle które dopiero co mnie wyprzedziły. Mieli pecha :( Co gorsze jednak, siły zaczęły mnie opuszczać i zacząłem sobie zdawać sprawę o możliwej przegranej w walce z czasem. Powoli odpuszczałem tempo. Czułem lekki posmak porażki.

      Za Lubieniem Kujawskim stanęła mi przed oczami, niczym oaza na środku pustyni stacja Orlen. A skoro Orlen to KAWUSIA!!!!!!!! I już do niej podjeżdżałem, już prawie zamawiałem ten cudowny napar, już prawie witałem się z gąską...... gdy coś siedzące w moim łbie, coś bliżej niesprecyzowanego, kazało mi sprawdzić godzinę.

      Sprawdziłem. Miałem 53minuty i około 25km do pokonania. Moja rozterka trwała 20sekund, po czym ze łzami w oczach pożegnałem w duchu Orlen i ruszyłem gonić pociąg. Za Nartami miałem w planach odbić po gminę leżącą z boku mojego szlaku. Przez chwilę pomyślałem czy jej sobie nie odpuścić, żeby zyskać na czasie. Ale to by było już przegięcie i naruszenie własnego wewnętrznego regulaminu, gdyż w istocie do niczego mi się tak naprawdę nie spieszyło. No prawie :)

      Zatem gminę ową zaliczyłem i ostatkiem sił popędziłem do Kutna, przez które o dziwo przejechałem bezkolizyjnie. Wpadłem na dworzec, zobaczyłem swój pociąg stojący na peronie i zziajany wsiadłem do składu, mając jakieś trzy minuty zapasu. O dumie mnie rozpierającej nawet nie wspominając. I gdyby na tym był koniec, wówczas wyjazd byłby wprost idealny.

      Niestety, życie ma zawsze jakiegoś Czarnego Piotrusia w rękawie :)

      Gdy już powiesiłem rower, przyszła konduktorka której zameldowałem chęć zakupu u niej biletu. Potwierdziła i powiedziała, że niech odsapnę i zaraz do mnie podejdzie. Po chwili faktycznie podeszła, zapytała dokąd chcę jechać i postukała w swoją maszynkę do biletów. Cierpliwie czekałem z uśmiechem. Pociągiem lekko szarpnęło, skład ruszył i w tym momencie usłyszałem: 120.10zł POPROSZĘ.



      ??????????????????????????????????????????????????????????

      Uśmiech mi zszedł z twarzy :)

      Ile????????????????????????????????????????????????????????

      120.10zł padło tak samo - suma wypowiedziana ponownie nic się nie zmieniła.

      Ja na to, że chyba zaszła lekka pomyłka, bo jak sprawdzałem w domu dnia poprzedniego, to powinien przejazd z rowerem kosztować około 60zł.

      Zostałem zaproszony do przedziału konduktorskiego, a tam mi wyjaśniono, iż taka cena faktycznie widnieje na ten pociąg jako Super Promo, ale dotyczy TYLKO I WYŁĄCZNIE zakupu przez internet. Zaś kupując w kasie lub u konduktora cena jest inna.

      Jako iż tak do końca durny nie jestem, zapytałem grzecznie, czy jak zaraz kupię przez internet ów bilet, bo będzie to uznane. Z uśmiechem otrzymałem informację, że taka sprzedaż jest blokowana na 15 minut przed odjazdem, a skład już jak widzę jedzie.

      Chwytając się ostatniej deski ratunku zapytałem, czy w drodze wyjątku mogę kupić bilet przez internet od następnej stacji? Znów z uśmiechem powiedziano mi, iż następna i jedyna stacja na tym odcinku to Gniezno :)

      Nie pozostało mi nic innego, jak tylko zapłacić, mieć świadomość, że gdybym tak nie pędził i pojechał dwie godziny poźniej , to bym był zasobniejszy o 60zł hehe. Taka właśnie czasami jest cena zwycięstwa :)

      Za to przejechałem się w luksusie EIC i gorzko delektowałem każdą wydaną przed chwilą złotówką ;-)




                                                                                                        PODSUMOWANIE

      Wyjazd był baaaaaaaaaaardzo udany. Wiatr zgodnie z pogodynką bardzo pomagał przez cały czas. Z wyjątkami gdy zawiłości trasy nakazywały mi zmiany kierunku jazdy i wówczas wiało z boku.

      Nadal twierdzę, że takie szwendanie się przez nieznane wsie, miasteczka, pola ma swój urok. A dodatkowo zapach mijanych łąk, lasów i innych rozlewisk o tej porze roku, dla takiego mieszczucha jakim ja jestem, to bardzo fajna odskocznia od życia w codziennym kieracie.

      Oczywiście zostały zaliczone nowe gminy: Trzemeszno (239), Mogilno (240), Orchowo (241), Strzelno (242), Jeziora wielkie (243), Wilczyn (244), Skulsk (245), Piotrków Kujawski (246), Wierzbinek (247), Topólka (248), Lubraniec (249), Boniewo (250), Chodecz (251), Lubień Kujawski (252), Nowe Ostrowy (253), Łanięta (254), Strzelce (255)






                                                                           OSP Trzemżal

































      Kategoria 200 z plusem, Gminy, OSP, szosa


      • DST 242.68km
      • Czas 08:57
      • VAVG 27.12km/h
      • Sprzęt scott speedster 30
      • Aktywność Jazda na rowerze

      Poznań - Kutno

      Środa, 5 kwietnia 2017 · dodano: 06.04.2017 | Komentarze 8

      Nieoczekiwanie zapadła u mnie decyzja, aby zrobić pierwszą dwusetkę w tym roku. Nie ukrywam, że duży wpływ na to miał kierunek wiatru, który wiał w stronę zaplanowanej już w zeszłym roku trasy.

      Poranne przygotowania przebiegły bez zakłóceń i punkt 5:00 wystartowałem. Przez pusty Poznań przebiłem się jeszcze w ciemnościach, za to szybko i sprawnie. Na szesnastym kilometrze telefon wraz z wgraną trasą uległ samoistnemu restartowi, co nigdy mu się nie zdarzało. Szczęśliwie udało się na nim odpalić wytyczoną trasę, lecz nie zauważyłem komunikatu o braku widocznej karty sim, przez co nikt nie miał ze mną kontaktu przez cały dzień. Dodatkowo nie byłem widziany na trasie. Trudno, stało się.


                                                                                          Start









      Przez Swarzędz, Tulce i inne opłotki, unikając głównej trasy dotarłem do Nekli, aby za nią rozpocząć zbieranie nowych gmin, co było głównym celem wycieczki. Cały czas jechałem dobrymi drogami o znośnym natężeniu ruchu. Po przejechaniu 65 km odezwał się we mnie głód. Trochę szybko, ale zaraz sobie przypomniałem, że na śniadanie zjadłem tylko makaron z cukrem i cynamonem.

      Zawsze wiedziałem, ze bezmięsne jedzenie jest do niczego :-)

      Na 75 km w Jarząbkowie zajechałem pod sklep w którym kupiłem trzy banany i prawie zostałem zaproszony na zupę fasolową, która miała być gotowa jednak dopiero za 3h. Niestety nie miałem tyle czasu :( Następnie objechałem Jezioro Powidzkie, a za samym Powidzem zobaczyłem znak drogowy z dopiskiem – WYRWY W JEZDNI 7,4 KM. Na moje nieszczęście wszystko co zostało tam zapisane, sprawdziło się co do joty. Ten odcinek był koszmarny!

      Na setnym kilometrze po zjedzonych bananach nie było jużśladu, a dziesięć kilometrów dalej za Anastazewem zrobiłem postój pod kolejnym wiejskim sklepikiem, gdzie kupiłem co mi było do szczęścia potrzebne. Na deser były lody :-)

                                                                                Terminator


      Najedzony ruszyłem w dalszą drogę, a jadąc spokojnie jednocześnie podziwiając pozamiejskie widoki, nie byłem świadomy, że omijam coś ważnego. Gminę do zaliczenia!!! Dodatkowo widok maszyn niczym z Terminatora uświadamiał mi, że jestem na terenach kopalni odkrywkowych. Minąłem Ślesin, a za nim padło mi zasilanie w telefonie, mimo podłączenia do powerbanka. Trochę czasu mi zeszło na przywróceniu energii, ale ostatecznie był sukces. W tym momencie nie wiedziałem jeszcze, czemu mam zawdzięczać elektroniczne fatum. Ale gdy dojechałem do Lichenia, zrobiłem zdjęcie tamtejszego gniota i aparat odmówił dalszej współpracy, wówczas dotarło do mnie, że to zemsta kleru na mojej osobie za wszystkie popełnione grzechy.




      Wieść gminna niesie, że Rydzyk chce pobić rekord Guinnessa i zebrać w jedną niedzielę na tacę tyle, aby odkupić tamtejsze Sanktuarium Maryjne od Kościoła. Wierni sprężcie się :)

      Za Licheniem zrobiłem krótką pauzę, aby ustalić w którym miejscu muszę zboczyć z drogi, aby zaliczyć gminę Kazimierz Biskupi. Niestety okazało się, że trzeba było to zrobić około 25 km wcześniej. Przez moje gapiostwo powstała tam biała plama, którą może kiedyś zapełnię. To będzie taki mój Jednorożec :)

      W Lipinach dopadł mnie ponownie głód, zatem podjechałem do miejscowego sklepiku i zrobiłem sobie popas. Tym razem na bogato, bo w sklepie mieli kabanosy hehe. Gdy już byłem syty, obliczyłem iż do Kutna pozostało mi około 70 km i 3,20h do pierwszego z dwóch branych pod uwagę pociągów. Przed wycieczką obstawiałem ten drugi. Zatem mając cały czas sprzyjający wiatr, rozpocząłem walkę z czasem, aby oprócz przybycia na wcześniejszy pociąg, zdążyć przed odjazdem coś zjeść i kupić napoje na drogę. Na dwusetnym kilometrze stanąłem na krótkie odsapnięcie, a chwilę później już gnałem do mety. Gdy zobaczyłem drogowskaz Kutno14 wiedziałem, że zdążyłem z dużym zapasem czasu. Przy tablicy Kutno zrobiłem obowiązkowezdjęcie, a następnie dotarłem do dworca, gdzie w pierwszej kolejności kupiłem bilet. Potem nabyłem w pobliskim sklepie piwo na drogę powrotną, a po powrocie na dworzec coś zjadłem w tamtejszym barze.

                                                                                                                 Meta


      Pociąg przyjechał punktualnie. Z rowerem zostałem wygoniony na sam koniec składu. Najgorsze jednak było to, że nie było tam jakiegokolwiek miejsca do przymocowania roweru. W zasadzie byłem skazany na pilnowanie go, aby się nie przewrócił, lub nie zablokował wyjścia. A smaczku całej sytuacji dodawał zapach z WC o którego drzwi mogłem się oprzeć. Co za komfort podróży z IC :) Rozważam napisanie reklamacji.


                                                                                                        :)

      Wpadło 17 nowych gmin: Dominowo, Czerniejewo, Niechanowo, Witkowo, Powidz, Ostrowite, Kleczew, Ślesin, Kramsk, Sempolno, Osiek Mały, Babiok, Izbica Kujawska, Przedecz, Dąbrowice, Krośniewice, Kutno wiejski/miejski.




      A to bardzo fajny gadżet do wożenia telefonu na kierownicy. POLECAM!!!



                                                                                          OSP do kolekcji

















      Kategoria 200 z plusem, Gminy, szosa