Info
Ten blog rowerowy prowadzi lipciu71 z miasteczka Poznań i okolice. Mam przejechane 33628.42 kilometrów w tym 1743.21 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 25.33 km/h i się wcale nie chwalę.Więcej o mnie.
Moje rowery
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2018, Październik1 - 2
- 2018, Wrzesień3 - 3
- 2018, Lipiec3 - 5
- 2018, Czerwiec13 - 4
- 2018, Maj14 - 3
- 2018, Kwiecień17 - 8
- 2018, Marzec10 - 5
- 2018, Luty1 - 0
- 2017, Grudzień1 - 0
- 2017, Listopad5 - 0
- 2017, Październik11 - 6
- 2017, Wrzesień15 - 11
- 2017, Sierpień5 - 1
- 2017, Lipiec14 - 42
- 2017, Czerwiec14 - 55
- 2017, Maj14 - 25
- 2017, Kwiecień15 - 47
- 2017, Marzec15 - 98
- 2017, Luty11 - 45
- 2017, Styczeń7 - 41
- 2016, Grudzień17 - 99
- 2016, Listopad12 - 70
- 2016, Październik13 - 57
- 2016, Wrzesień16 - 77
- 2016, Sierpień11 - 26
- 2016, Lipiec17 - 166
- 2016, Czerwiec15 - 103
- 2016, Maj14 - 94
- 2016, Kwiecień21 - 172
- 2016, Marzec11 - 81
- 2016, Luty12 - 80
- 2016, Styczeń3 - 40
- 2015, Grudzień14 - 85
- 2015, Listopad12 - 76
- 2015, Październik19 - 89
- 2015, Wrzesień21 - 122
- 2015, Sierpień4 - 15
- 2015, Lipiec21 - 63
- 2015, Czerwiec15 - 50
- 2015, Maj22 - 100
- 2015, Kwiecień14 - 106
- 2015, Marzec14 - 97
- 2015, Luty12 - 77
- 2015, Styczeń10 - 33
- 2014, Grudzień3 - 7
Wpisy archiwalne w kategorii
200 z plusem
Dystans całkowity: | 3941.14 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 148:32 |
Średnia prędkość: | 26.53 km/h |
Maksymalna prędkość: | 57.00 km/h |
Suma podjazdów: | 3249 m |
Suma kalorii: | 10217 kcal |
Liczba aktywności: | 17 |
Średnio na aktywność: | 231.83 km i 8h 44m |
Więcej statystyk |
- DST 226.80km
- Czas 08:17
- VAVG 27.38km/h
- Sprzęt scott speedster 30
- Aktywność Jazda na rowerze
Poznań - Jastrowie - Piła
Wtorek, 27 września 2016 · dodano: 28.09.2016 | Komentarze 9
Jak postanowiłem tak zrobiłem, a mianowicie zaplanowałem dwusetkę na koniec września, która zarazem najprawdopodobniej będzie ostatnią w tym sezonie.Pobudka nastąpiła lekko przed piątą, bo kto wcześnie wstaje ten dłuższy dzień zastaje :) Bardzo niespiesznie zrobiłem kawę, potem śniadanie i po godzinie szóstej gdy było jeszcze szaro, rozpocząłem jazdę na połów gmin w Wielkopolsce. Przebiłem się przez miasto, a przekraczając Wartę zobaczyłem rzekę całą skąpaną w obłokach pary.
Okolice Koziegłów oczywiście strasznie zakorkowane, dzięki remontowi dróg trwającemu już ponad rok. Za Czerwonakiem się rozluźniło i zacząłem miarowe kręcenie. Niestety w ciągu dalszych kilkudziesięciu kilometrów stwierdziłem w sobie dziwny brak mocy. Wmówiłem sobie jednak, że jakoś niemoc we mnie minie i wszystko wróci do normy. Temperatura oscylowała w okolicach ośmiu stopni. Przed Skokami odwiedziłem znajome jeziorko na którym stwierdziłem brak pomostu, który był tam jeszcze wiosną i jesienią.
Po dwóch godzinach jazdy odważyłem się wypić pierwszy łyk z bidonu. I tak jak myślałem, brakowało tylko aby w środku gruchotały kostki lodu, tak wszystko było wyziębione. Przed Wągrowcem najechałem wpatrzony w swoje przednie koło na kamień i jak później zauważyłem, skutkiem tego było lekkie bicie. Trudno, bywa.
Za Wągrowcem nareszcie zaczęło się dla mnie pokonywanie nieznanej dotąd trasy, a jednocześnie rozpocząłem łowienie nowych gmin. Przed Kopaszynem zostałem zatrzymany przez policjantkę, która poinformowała mnie o wypadku i zasugerowała objazd z którego nie skorzystałem, wychodząc z założenia, że jakoś poboczem się przecisnę. Faktycznie 2 km dalej były widoczne skutki wypadku. Laguna stała już na lawecie, wszystkie „jaśki” były w niej otwarte, a silnik ułożony przed nią. Dzwon totalny. Minąłem to bez zatrzymywania.
Zbliżał się setny kilometr o czym poinformował mnie głód. W Szamocinie kupiłem dwa kefiry, a kawałek za nim zrobiłem sobie przerwę na popas. Zjadłem swoje zapasy, popiłem zakupionym kefirem, rozprostowałem kości i ruszyłem dalej. W Białośliwiu zauważyłem bliski związek miasta z kolejnictwem, oraz ładny budynek z muru pruskiego.
Co gorsze jednak , od tego momentu zaczęły się hopki jak w Himalajach. Tego nie przewidywałem. Góra dół, góra dół tak sobie falowałem i przyfalowałem do Kaczor w których zobaczyłem ciekawe graffiti.
Nadal falując czułem totalny brak mocy, a w dodatku od Śmiłowa wyschło mi już w bidonach. Dopiero w Grabównie znalazłem sklep i zatankowałem siebie do pełna. Przyjemnie się siedziało na przysklepowej ławeczce, za to trudno wstawało. Zebrałem jednak siły w sobie i dosiadłem szosówki. To był 142 kilometr. Godzinę później powiedziałem sobie pass, coś tu kurwa jest nie tak. Tak słabo to mogłem jechać na początku sezonu, a nie teraz gdy temperatura była super, wiatr nieznaczny i słońce w pełni. Zjechałem w boczną drogę i sięgnąłem po tajną broń amerykańskich marines, czyli baton energetyczny z ich pakietu żywnościowego. Ktoś niedawno miał kilkadziesiąt takich porcji obiadowych, pozostawionych przez ich wojska po zakończonych ćwiczeniach na naszym poligonie. Większość była nawet zjadliwa, a w niektórych na deser były takie właśnie batony.
W każdym razie dziesięć minut po zjedzeniu tego słodkiego conieco, mocno odżyłem. Nareszcie jechałem normalnie. Po głębokiej analizie doszedłem do wniosku, że zawinił kefir. Mało tego, od tego momentu znikły również hopki, których fanem delikatnie mówiąc nie jestem :)
Złotów ledwo drasnąłem z boku i po pokonaniu długiej prostej wjechałem do Jastrowia, które mnie przywitało zakazem jazdy rowerem po ulicy. Pewnie bym się do tego zastosował, gdyby nie drobny szczegół. Mianowicie biegnąca obok niby ścieżka rowerowa, była z piasku. I niby jak ja miałem przejechać? Fizycznie to było niewykonalne, więc pojechałem drogą. Na wylocie z tego miasteczka sprawdziłem czas i wyszło mi, że do pociągu o 16:30 mam 1,45 h i około 33 km do pokonania. Sprężyłem wszystkie siły i pognałem w stronę Piły. Ostatnie 10 km już mnie odcinało. W miarę zgrabnie przebiłem się przez Piłę, znalazłem dworzec i miałem pół godziny na zakup biletów, czegoś do picia na drogę i przy odrobinie szczęścia czegoś do zjedzenia.
Wszystko szło dobrze do momentu, kiedy wjechałem na dworzec. Na „dzień dobry” wyrośli przede mną jak spod ziemi dwaj ochroniarze i poinformowali mnie, że po peronach nie wolno jeździć.
Ja – wiem, ja tylko kupię bilet
Oni – ale z rowerem nie może pan wjechać
Ja – to jak mam kupić bilet?
Oni – proszę go zostawić na stojaku rowerowym
Ja – ale nie mam zapięcia i po wyjściu mogę go już nie zastać
Oni – nic nas to nie obchodzi
Ja – to w takim razie wniosę rower :)
Oni - nie wolno wnosić roweru
Ja – to proszę pokazać mi ten przepis, bo przed budynkiem nic takiego nie jest napisane
Oni – jest w środku
Ja – to jak mam znać przepis, jeśli jest w środku i mogę go poznać dopiero po złamaniu tego zapisu
W tym momencie spaliły im się zwoje mózgowe. Miny bezcenne :)
Oni – ale i tak pan nie może wejść z rowerem
Łapy mi opadły. Ostatecznie oparłem rower o ścianę, wszedłem do budynku rzucając zdegustowany przez ramię, że jak coś zginie, to będę wiedział do kogo się zgłosić. Bilet kupiłem, ale straty czasu na szukanie po dworcu czegokolwiek do picia już nie ryzykowałem. Rower na szczęście stał gdzie go zostawiłem, a ochroniarze mieli dla mnie garść życiowych porad, które zignorowałem.
Po tych małych komplikacjach do odjazdu pociągu zostało mi 15 minut, a więc na jakiekolwiek zakupy poza dworcem już nie miałem czasu. Głodny i spragniony wpakowałem się do PKP, powiesiłem szosówkę i klapnąłem na tyłek w przedziale. W chwilę po ruszeniu przyszła konduktorka, sprawdziła bilety, a ja korzystając z okazji zapytałem czy jest w składzie wagon restauracyjny, bo nie zwróciłem na to uwagi podczas wsiadania. Niestety odpowiedź była przecząca.
Minęła godzina jazdy, Rower smętnie się kołysał, widoki za oknem były ponure, a koła stukały o tory ponure takty. I wtem na korytarzu pojawił się człowiek z obsługi sprzedający kawę, herbatę, colę, paluszki i takie tam duperele. Bez jakiejkolwiek nadziei zapytałem:
A masz może piwo?
Mogę zorganizować – otrzymałem w odpowiedzi.
A dwa?
Ile chcesz :)
Dwa wystarczyły w zupełności. Przyniósł po minucie.
Pierwsze wchłonąłem szybciej niż trwa tankowanie bolidu F1. Od tego momentu rower zdawał się tańczyć na wieszaku, za oknem złociła się przepięknie jesień, a koła radośnie wygrywały takty o tory. Cudowna przemiana. Po 1,5h jazdy wjechaliśmy do Poznania. Wysiadłem i podjechałem do miejsca gdzie czekał na mnie obiad i dalszy transport autem do domu. Tak oto zakończył się najprawdopodobniej mój ostatni dłuższy wyjazd w tym sezonie.
Wpadło 11 nowych gmin: Margonin, Szamocin, Białośliwie, Miasteczko Krajeńskie, Kaczory, Wysoka, Krajenka, Tarnówka, Jastrowie, Szydłowo, Piła
Rano przeglądając rower zauważyłem kawałek ajzola w tylnej oponie. Całe szczęście, że nie przebiło dętki na trasie.
A to OSP do mojej kolekcji
Kategoria 200 z plusem, Gminy, szosa, OSP
- DST 229.04km
- Czas 08:26
- VAVG 27.16km/h
- VMAX 54.00km/h
- Temperatura 20.0°C
- Podjazdy 1285m
- Sprzęt scott speedster 30
- Aktywność Jazda na rowerze
Poznań - Kalisz łowiąc gminy
Wtorek, 19 lipca 2016 · dodano: 20.07.2016 | Komentarze 14
Remik w końcu tygodnia rzucił pytanie, czy jest opcja zrobienia jakiejś trasy. Tak się przypadkowo złożyło, że droga była już wytyczona od zeszłego roku i czekała spokojnie na realizację. Przesłałem pytającemu mapkę z naszkicowanym szlakiem do akceptacji. W zamian otrzymałem poprawioną wersję i zasadniczo wszystko było gotowe od strony teoretycznej. Od praktycznej też po ustaleniu miejsca zbiórki w Łęczycy na godzinę 6:30. Osobiście byłem za wcześniejszym wyruszeniem, ale Tomkowi i ten czas wydawał się zbyt wczesny, wręcz nieludzki. Drogo go to w następstwie kosztowało, gdyż.... ale o tym zaś skrobnę :)Wtorek był dniem startu. Wstałem z zapasem czasu, ogarnąłem się i ruszyłem pod Pajo – miejsce spotkania z Tomaszem. Przyjechał punktualnie i razem podjechaliśmy na miejsce spotkania z Remikiem, który również nadjechał o czasie. Spotkanie z nim było zarazem poznaniem w rzeczywistości. Po kilku zdaniach nastąpił start ostry, który wcale nie był taki ostry, bo i nie było takiej potrzeby. Trasa Puszczykowo, Mosina, Rogalin minęła w chwilę, zapewne za sprawą wielokrotnych przejazdów nią w przeszłości.
Śrem to pierwsza większa miejscowość na naszym szlaku, ale niczym mnie nie zauroczyła. Przejechaliśmy przez nią bez problemów i opuściliśmy bez żalu. Tłumy nas również nie witały i szlochające baby nie żegnały. Przynajmniej takie jest moje odczucie ;-). Pokonując kolejne kilometry, mijając po drodze wioski Pysząca, Chrząstkowo, Konarzyce wjechaliśmy do Książa Wielkopolskiego w którym została zarządzona krótka przerwa regeneracyjna. Wykorzystałem ją na ciacho z makiem i kefir.
Następny odcinek pokonywaliśmy zdawać by się mogło w "stylu pijanego mistrza kung-fu" za sprawą zaliczania gmin, niekoniecznie jadąc w linii prostej. Plusem tego jest możliwość zobaczenia miejsc do których zapewne nigdy bym nie pojechał, minusem czasami kiepska nawierzchnia. Noga za nogą, koło za kołem i znaleźliśmy się w Górze, gdzie zobaczyliśmy pałac wybudowany w latach 1877 - 1878 dla Rudolfa Fischera von Mollarda w stylu renesansu północnego, zwanego również "stylem królowej Anny" - błysnąłem wiedzą? Dzięki kochana Wikipedio ;-). Zobaczyliśmy w Górze również bar, który na tyle zwrócił moją uwagę, że cyknąłem mu fotkę.
Kolejny przystanek regeneracyjny wypadł w Golinie. Tam nastąpiło szybkie wszamanie zakupów i znów czas był w drogę. Następnym epizodem godnym uwagi był pałac w Dobrzycy wybudowany w latach 1798–1799.
Od tego momentu naszym kolejnym celem pośrednim był Gołuchów wraz ze swoim zamkiem. Jednak zanim tam zawitaliśmy, dopadł nas deszcz przed którym zmuszeni byliśmy się schronić pod drzewami. Na tym czekaniu straciliśmy około 20 minut, które również w dalszej części zaważyły o....., ale o tym pod koniec. Gdy przestało padać, zdecydowaliśmy się na jazdę. Niestety woda zalegająca na asfalcie lekko zmieniła stan naszych butów i ciuchów z suchego na mocno wilgotny :). I w takim stanie zawitaliśmy do Gołuchowa. Po zasięgnięciu języka u tubylca, dowiedzieliśmy się gdzie szukać zamku, oraz o żubrach, które ponoć miały być niedaleko wspomnianej budowli. Zamek zobaczyliśmy (Zamek w Gołuchowie – pierwotna,wczesnorenesansowamurowana budowla o charakterze obronnym, kilkukondygnacyjna, na planie prostokąta, zbasztamiw każdym z narożników, która została wzniesiona w latach1550-1560dlaRafała Leszczyńskiego (starosty radziejowskiego i wojewody brzesko-kujawskiego) wGołuchowie.), a na żubry nie wystarczyło czasu.
Na tym etapie było wykręcone około 150 km, więc nikogo nie zdziwił kolejny popas kawałek dalej w miejscowości Piotrów. Zjedliśmy jakieś wyroby cukiernicze, ale czaru tego posiłku dopełniał unoszący sie wszędzie zapach marihuany. Po prostu rozkosz dla nosa. Skąd wiem jak pachnie marihuana? Oczywiście z Wikipedii buhahaha. Naprawdę buhahaha. Niestety towaru nikt nam nie dostarczył, ognia nie podał więc bez niezrozumiałego dzikiego chichotu podnieśliśmy tyłki i pojechaliśmy dalej łowić gminy, a do kolejnej musieliśmy zboczyć ze szlaku i w ten sposób zajechaliśmy do Koźlątkowa.
Następny etap naszej jazdy wyglądał na mapie jak Żyd miotający się po pustym sklepie. Lewo, prawo, lewo, prawo niby bez ładu i składu. A jednak w tym szaleństwie była metoda i to skuteczna :). I tak na naszym śladzie prowadzącego nas GPSa pojawił się Koźminek wraz ze swoim ryneczkiem, OSP i dystrybutorem ponoć zdrowej wody.
Ponoć zdatne do picia
Chłopaki pogadali z tubylcami i nadszedł czas rozpatrzenia szans złapania pociągu około godziny 16:00. Niestety (ale tylko dla Tomasza) wychodziło na to, że nie ma na to cienia nadziei. Ja z Remikiem przyjęliśmy te obliczenia po męsku, dochodząc do jedynego słusznego wniosku, że jadąc późniejszym składem będzie więcej czasu na piwo i pizzę ;-). Tomasz miał natomiast jakieś plany w domu obwarowane czasowo. Na jego niefart złożyły się deszcz i co za tym idzie pauza w naszej eskapadzie oraz..... jego chęć dłuższego pospania. Cóż, jak mówi stare przysłowie: kto rano wstaje, ten wcześniejszy pociąg na peronie zastaje :). Ze zgryzoty wyrwał kilka włosów (swoich, gdyż ja własnych prawie nie posiadam hehe) i siłą rzeczy zaakceptował późniejszy powrót.
Przed nami był ostatni odcinek jazdy i przedostatnia gmina do zaliczenia. I w trakcie jej zaliczania, objawił nam się wiśniowy sad, którego nachalne zaproszenie przyjęliśmy zgodnie z zasadą "kradzione nie tuczy :)".
Pojedliśmy owoców do syta i z radosnymi minami kierowaliśmy sie do Kalisza. 14 km przed nim Remik zaproponował boczna drogę z czego skrzętnie skorzystaliśmy, aby nie jechać drogą krajową o dużym natężeniu ruchu. Tam ciut pobłądziliśmy, ale naprawdę niedużo. Naprawdę!!!!! Na główną drogę wjechaliśmy tuż przed Kaliszem, gdzie znów zaczęło padać. Ubrałem się w użyczony przez Remika nieprzemakalny przyodziewek i tak potem gnałem na PKP, że nie zatrzymałem się przy znaku KALISZ. Chłopaki tam stanęli i fotkę sobie zrobili. Przez moje gapiostwo takiej fajnej nie mam :(
Końcowy etap nas zmoczył i w takim stanie wjechaliśmy do centrum. Tam poszukaliśmy tamtejszy rynek, zrobiliśmy pamiątkową fotę i ruszyliśmy na poszukiwanie dworca i pizzerii. W tym temacie poszło nam nawet zgrabnie. Następnie podzieliliśmy zadania. Tomasz pojechał kupić bilety, a ja z Remikiem kupić pizzę na wynos. Ostatecznie okazało się, że Tomek dojechał do nas z biletami, czasu było jeszcze sporo i pizzę zjedliśmy na miejscu. Taki nowy trend, zamów żarcie na wynos i zjedz na miejscu. Może właśnie przetarliśmy nowy kanon mody? Historia nas osądzi :)
Finish!!
Kalisz. Dupy nie urwało, ale za to urwało mi wieżę ;)
Po zjedzeniu faktycznie czas nam się skurczył i w tempie ekspresowym odwiedziliśmy jeszcze pobliski sklep w celu nabycia browarka na drogę. Na PKP byliśmy 5 minut przed czasem. Grunt to idealne zgranie w czasoprzestrzeni i super organizacja. Pociąg przyjechał punktualnie o 18:07, wsiedliśmy i ruszyliśmy w podróż powrotną. Jazda minęła nam na pytlowaniu. Piwo rozdaliśmy w pociągu potrzebującym (oficjalna wersja do druku). Ja z Tomkiem wysiedliśmy na Poznań Dębiec, a Remik na Głównym.
Konie odpoczywają :)
Nasz driver do domu :)
Wypad uznaję za bardzo udany. Remik, Tomasz (kolejność alfabetyczna) dziękuję bardzo za wspólna jazdę i razem spędzony czas.
Plan został wykonany w 100%, zaliczyłem 15 nowych gmin kontynuując tym samym moją akcję pt. Malowanie Wielkopolski.
Zaliczone zostały: Książ Wielkopolski, Jarczewo, Jarocin, Nowe Miasto nad Wartą, Kotlin, Pleszew, Gołuchów, Blizanów, Żelazków, Ceków Kolonia, Koźminek, Szczytniki, Opatówek, Lisków, Kalisz.
To zdjęcie zakłada kłam stwierdzeniu, że Tomasz nie cierpi ścieżek rowerowych, Z Remikiem w tym czasie jechaliśmy Ulicą ;-)
OSP Murawno
Kategoria 200 z plusem, Gminy, szosa, OSP
- DST 206.15km
- Czas 06:31
- VAVG 31.63km/h
- VMAX 57.00km/h
- Sprzęt scott speedster 30
- Aktywność Jazda na rowerze
Poznań - Konin - Chodów czyli jazda do najdalszego wschodniego krańca Wielkopolski ze Zgrupką Luboń
Niedziela, 10 lipca 2016 · dodano: 10.07.2016 | Komentarze 31
Niedziela miała być spokojna i niczym się niewyróżniająca od innych. I pewnie taka by była, gdyby nie przypomniało mi się w sobotnią noc, że Zgrupka Luboń coś tam planuje. Zajrzałem na ich stronę i faktycznie w planach mieli jazdę do Chodowa - najbardziej wysuniętej wsi na wschodzie Wielkopolski. Doczytałem godzinę i miejsce zbiórki, szybko uszykowałem wszystko co potrzebne do takiej jazdy i położyłem się spać około pierwszej godziny.O 5:14 budzik wyrwał mnie ze snu. Zjadłem coś, wypiłem kawę i ruszyłem na miejsce spotkania umiejscowione pod Urzędem Wojewódzkim. Tuż przed odjazdem został dokonany podział na szosowców i resztę świata ;-). Miałem mały dylemat, bo szosa miała cisnąć 32km/h, a reszta ciut wolniej. Ostatecznie podpiąłem się do szosówek. Po siódmej ruszyliśmy w kierunku Warszawy w siedem osób z czego jedna na MTB. Przejazd przez miasto rozpoczęty był niewinnie i spokojnie, aż samego mnie to zaskoczyło, ale gdy tylko minęliśmy Antoninek tempo znacznie wzrosło. Jechaliśmy w dwóch rzędach po zmianach z czego najdłuższe dawał Stachu. To była dopiero jego rozgrzewka, ale o tym za chwilę.
Obie grupy przed startem
Nasza grupa już w czasie jazdy
Trzymaliśmy się cały czas trasy 92. Wioski mijały nam za wioską, wiatr przyjemnie popychał i w ten sposób dotarliśmy do Wrześni. Tu nastąpił krotki postój na stacji, wypiłem colę, zjadłem hot doga i po chwili kręciliśmy dalej już tylko w sześcioosobowym składzie, gdyż jedna osoba planowo zawróciła, mając jeszcze dzisiaj w rozpisce trening biegowy. Słońce wzeszło wyżej, mijaliśmy kolejne miejscowości i nie wiedząc kiedy zobaczyliśmy Konin. Miasto totalnie wyludnione, mimo jedenastej godziny. Problemem było nawet znalezienie jakiegoś czynnego sklepu. W końcu jednak na taki trafiliśmy, kupiliśmy napoje i zrobiliśmy dłuższą przerwę.
W końcu jednak znowu zaczęliśmy kręcić, wyjechaliśmy z Konina, a po kilku kilometrach na zmianę wyszedł Stachu i...... w zasadzie już z niej nie zszedł. Do przodu parł bez jakiejkolwiek oznaki słabości lub zmęczenia. Po kolejnych kilku kilometrach zrobiliśmy jeden rząd i tak juz zostało do końca. Trzeba było mocno pilnować, aby nie zerwać się z koła. Momentami nie wierząc własnym oczom licznik pokazywał 46km/h długimi odcinkami. Gdy wskazania pokazywały grubo powyżej pięciu dych przestało mnie już cokolwiek dziwić ;-) Na chopkach, gdy miał ochotę przepalić nogę po prostu nas o tym informował, odjeżdżał bez jakiegokolwiek problemu i czekał na nas za wzniesieniem. Normalnie Terminator!!!
W takiej scenerii minęliśmy tablicę Chodów - nasz cel. Do tego miejsca nasza średnia z około 180 km wynosiła 34km/h. Normalnie szybsi niż strzała :). Ktoś jednak rzucił hasło, że kawałek dalej jest granica województwa wielkopolskiego i tam pokręciliśmy.
Na miejscu została zrobiona pamiątkowa fotka i zawróciliśmy do Kłodawy w której mieliśmy na tyle wolnego czasu do odjazdu pociągu, że zamówiliśmy pizzę. Kończyliśmy ją jeść na styku czasu i zaraz po ostatnim kęsie ruszyliśmy na dworzec, który okazał się być poza Kłodawą. Po dotarciu do niego, zapasu czasowego mieliśmy tyle, że po zakupie biletów przeszliśmy na peron i pociąg przyjechał.
Był to podwójny szynobus z działającą klimatyzacją, a więc warunki powrotu iście luksusowe. Po lekko ponad dwóch godzinach przyjechaliśmy do Poznania, podziękowaliśmy sobie za wspólną jazdę i każdy ruszył w stronę domu. Do chaty dokręciłem 10 km robiąc w sumie dzisiaj około 206 km.
Dla mnie to był extra wyjazd w szybkim tempie z super ludźmi. Pozostaje mi tylko żałować, że terminy ich wyjazdów pokrywają się z moją pracą i nie bardzo mogę w nich uczestniczyć.
Przy okazji wpadło 15 gmin: Nekla, Września, Strzałkowo, Słupca wieś/miasto, Golina, Konin, Krzymów, Kościelec, Koło wieś/miasto, Grzegorzew, Kłodawa, Chodów, Olszówka
Kategoria szosa, Gminy, 200 z plusem
- DST 265.90km
- Czas 10:04
- VAVG 26.41km/h
- VMAX 47.00km/h
- Temperatura 28.0°C
- Kalorie 10217kcal
- Podjazdy 1964m
- Sprzęt scott speedster 30
- Aktywność Jazda na rowerze
Poznań - Szczecinek
Środa, 8 czerwca 2016 · dodano: 09.06.2016 | Komentarze 9
Pobudka godz. 3:00. Na pierwszy ogień poszła kawa, a chwilę później ugotowałem pierogi. Zbieg okoliczności sprawił, że gdy ponad miesiąc temu szykowałem się z Tomaszem do pierwszej w tym roku dwusetki, również przed startem jadłem pierogi. Taka karma ;-). Wszystko było już przyszykowane dnia poprzedniego, więc po drobnym poślizgu czasowym, około 4:20 z pełnym żołądkiem ruszam w trasę do Szczecinka.Jest rześko. Temperatura oscyluje w granicach 10 stopni. Najpierw przeprawiam sie przez Poznań, naturalnie wyludniony o tej porze. Światła na skrzyżowaniach przeważnie są pulsujące co sprawia, że jadę płynnie.
W końcu wyjeżdżam z miasta i kieruję pierwsze kroki na Wągrowiec.
Ten odcinek drogi znam aż za dobrze, a ruch na nim o tej porze jest jeszcze minimalny. Zajeżdżam nad to samo jeziorko które odwiedziliśmy z Tomaszem w drodze do Torunia. Tym razem nie było pusto. Siedzieli dwaj wędkarze. Jeden w aucie się grzał, a drugi łowił. Chociaż po krótkiej pogawędce słowo łowił było jest mocno na wyrost. Nic nie brało.
A myślałem, że przez cała drogę będę musiał jechać sam. Nic bardziej błędnego. ON był ze mną cały czas ;-)
W końcu wpadam do wspomnianego miasta i patrząc na ślad GPS ustalonej trasy jadę dalej. Następną miejscowością którą mijam jest Kaliska. Kojarzę ją z planowania trasy lecz gdy już ją opuściłem, moje oko kontrolnie opadło na telefon z wgrana trasą. Ups, źle pojechałem. Na szczęście do cofnięcia nie miałem więcej jak 500 m. Szybko naprawiłem błąd i znów byłem na właściwym kursie. Ja to się potrafię pogubić nawet gdy ktoś mnie prowadzi za rękę hehe. Kolejno mijałem Tarnowo Pałuckie, Łekno, Ludwikowo, Niemczyn, Rakowo, Wiśniewo, Gręziny, Morakowo i Gołańcz. Szczerze mówiąc byłem nawet mile zaskoczony jakością asfaltów do tego momentu.
Most nad Notecią
W Gołańczy zaczęło mnie już lekko ssać, a to nieodmiennie znak, że zbliżało się zrobione 100 km. Dokładnej wiedzy nie miałem, bo licznik ustawiłem, aby pokazywał temperaturę. Na wylocie z miasteczka wszedłem do sklepu sieci ABC. W środku było 5 osób. Wszyscy ze wszystkimi o czymś gadali, niby coś wybierali, ale w rzeczywistości nic się nie działo. Czeski film. Po kilku minutach na tapetę wszedł temat 500+ i darmowych książek dla pierwszoklasistów. Nie wytrzymałem, wyszedłem i pojechałem o suchym ryju dalej. Liczyłem, że zaraz będzie następna wioska, a tam kupię co mi potrzeba. Była, ale dopiero za Potulinem i Parkowem, o wdzięcznej nazwie Smogulec. Nie wiedząc dlaczego, ale nazwa skojarzyła mi się z wiedźmami.
Dlaczego? Sam nie wiem.
Tym razem w sklepie byłem tylko ja i sprzedawczyni. Poprosiłem o serek grani, bułkę, wodę, duże ciacho z jabłkami i patyczek do lodów abym miał czym szuflować ten serek. Ekspedientka podając mi każdy kolejny produkt, miała coraz gorszą minę. Podając jako ostatni patyczek, na twarzy miała wypisaną rządzę mordu. Miałem wrażenie, że bierze udział w konkursie na największego paszkwila powiatu. Swoją drogą na moje oko, jak tak dalej będzie obsługiwała to miejsce w pierwszej trójce ma jak w banku :) Przed sklepem znalazłem ustronne miejsce i zrobiłem sobie mini piknik. Gdy już wszystko pochłonąłem, zdjąłem rękawki oraz nogawki, gdyż już było bardzo ciepło i ruszyłem w dalszą drogę. Pierwszy postój wypadł na 117 km.
Minęło pół godziny jazdy i wjechałem do Wyrzyska. I gdy zbliżałem się do jego centrum, pokonując przy tym ładny lecz dziurawy zjazd, coś mi zaczął rower dziwnie tańczyć. Szybki rzut oka i wszystko było jasne. LACZEK!!! Skoro społeczeństwo chciało abym został troszkę dłużej w Wyrzysku, to trzeba było mnie zaprosić na jakiś smaczny obiad, a nie dziurawić gumę :). Na luzie zmieniłem dętkę i ruszyłem bez żalu opuszczając mieścinę. Kawałek dalej kupiłem jeszcze jedną wodę na stacji benzynowej, coś na kształt przeczucia. Była zimna i gazowana. Pychota. Pół wypiłem na miejscu, a resztę wlałem do już opróżnionego bidonu. Spożycie płynów nagle wzrosło.
Tak sobie jechałem spokojnie wioska za wioską podziwiając piękne okoliczności przyrody. Gdzieniegdzie stał bocian w gnieździe, czasami wypasało się bydło (Nie, nie, naprawdę mi nie chodziło w opisie o obżerających za nasze pieniądze polityków, tylko o to bardziej cywilizowane bydło czyli krówki i byczki hehe. Przepraszam jeśli wprowadziłem w błąd) A nawet miałem szczęście zobaczyć białe kruki :)
Białe kruki ;-)
Nawet nie wiem kiedy teren zaczął być pofałdowany, ale co gorsze zaczął wiać silny wiatr - w dodatku przeciwny. W sumie prognozy to zapowiadały, ale liczyłem po cichu, że tym razem się pomylą. Niestety nie tym razem.
Jechało mi się wspaniale lasem, równą drogą z pomagającym wiatrem, aż do miejscowości Łąkie. Tam skręciłem w lewo i.... cofnęło mnie w dwójnasób. Po pierwsze cofnął mnie wiatr, który wiał bardzo mocno czołowo, a po drugie cofnęło mnie do epoki wczesnego Gierka za sprawą jakości drogi. O ile wiatr mogłem zrozumieć, to nie mogłem pojąć kto ukradł lepiszcze czy też inny wypełniacz z jezdni, pozostawiając w zasadzie tylko kamyki. Jazda po tym niewiele różniła się od jazdy brukiem. W taki właśnie sposób brnąłem ze świętą trójcą (czołowy silny wiatr, kiepski asfalt i hopki). Na szczęście tragiczna nawierzchnia po 5 km została zmieniona na znośną i jakoś to szło.
Po raz drugi odezwał się we mnie dzisiaj głód. Bidony też już wyschły ale powiedziałem sobie, że przerwę zrobię dopiero po przekroczeniu 200 km. Gdy na liczniku było 198,5 km oczom moim ukazało się Józefowo, ale skoro słowo zostało wypowiedziane, to przed ustalonym limitem nigdzie nie staję. I to nie był błąd. To był wielbłąd. Co prawda po wyjeździe z Lędyczka droga nr 22 była luksusowo gładka, lecz nigdzie nic nie można było kupić. Dodatkowo zignorowałem drogowskaz na Okonek, gdyż ślad GPS kazał mi jechać prosto. Jak się później okazało, urządzenie w jakiś sposób zaczęło pokazywać inną opracowaną trasę. W każdym razie zamiast skręcić pojechałem prosto.
Głodny, spragniony i zły dojechałem do miejscowości Podgaje. A tam znałem knajpkę gdzie dają zjeść dużo i dobrze. Zamówiłem kotlet po kowalsku z frytkami i zestawem surówek, oraz 1.5 l wody. Wszamałem to wszystko jeszcze zanim talerz dotknął stołu :) Syty zamówiłem jeszcze kawusię i przegadałem chwilę z kierowcą TIRa. Jak już odsapnąłem, ruszyłem zrobić ostatni odcinek trasy.
Ruch na jedenastce był masakryczny. TIR za TIRem. Plan był genialnie prosty, jak najszybciej dojechać do Lotynia i uciekać w boczną drogę. Niby proste, ale zmęczenie już dawało o sobie znać, wiatr nie pomagał, a hopka poganiała hopkę.
W końcu jednak zobaczyłem tablicę Lotyń i odetchnąłem. Ale tylko na chwilę, gdyż jadąc przez miasteczko nigdzie nie widziałem drogowskazu ze skrętem na alternatywną (boczną) drogę do Szczecinka. Stanąłem z boku, sięgnąłem do tylnej kieszonki w której trzymałem papierową mapę i..... KURWA MAĆ wyrwało się z mojego gardła. Mapy zgubiłem na tym krótkim 15 km odcinku od ostatniego postoju. Musiałem zatem wprowadzić w życie plan „B”. Odjechałem kawałek, stanąłem w cieniu, oparłem rower o płot, na tym samym płocie zawiesiłem okulary rowerowe, założyłem korekcyjne i rozpocząłem przywracanie śladu GPS na właściwe tory. I gdy tak sobie grzebałem w telefonie, do przeciwnej strony płotu podbiegł wielki pies i zaczął na mnie ujadać. Co gorsze, moje okulary wisiały na oczku płotu dokładnie na wysokości jego pyska. Nie bardzo miałem jak je zdjąć. Do tego wszystkiego otwory w płocie były na tyle duże, że pół psiej mordy wystawało na zewnątrz. Nastąpił lekki impas. Ostatecznie zasymulowałem odjazd, a gdy bydle odbiegło dostatecznie daleko, szybko podjechałem po okulary i je zdjąłem z płotu. Takie coś to chyba tylko mi się mogło przydarzyć.
Prawidłowy ślad ostatecznie został pokazany na ekranie i pojechałem w dalszą drogę. Naturalnie okazało się, że pojechałem troszeczkę za daleko. Skręciłem prawidłowo i po chwili pożałowałem tego. Droga to były asfaltowe kratery. Na zjazdach momentami musiałem zwalniać do 10 km/h, aby nie pogiąć kół. Parłem jednak dziarsko naprzód. Znów zaczynało mi brakować picia, a za zimną colę mógłbym zabić. Na horyzoncie pojawiła się Żółtnica – ostatnia wioska, którą kojarzyłem przed metą. Była tam nawet OSP, ale jakaś taka nijaka.
Za nią był sklepik. Wszedłem do środka, podbiegłem do lodówki, a tam typowo wiejski zestaw rozrywkowy: piwo, gorzała i energetyki. Spytałem sprzedawcę o zimną colę lecz ten tylko wzdrygnął ramionami. Zły wyparowałem ze sklepu. Na wyjeździe zobaczyłem drogowskaz SZCZECINEK 10. Cholera, myślałem że miałem trochę bliżej.
W końcu dojechałem do upragnionego napisu SZCZECINEK.
Gdy go minąłem zadzwoniłem do M. aby mi podała godziny odjazdów pociągów, bo zapomniałem spisać. Najbliższy miałem za 40 minut i tylko kawałek do stacji. Przyspieszyłem na finiszu i wparowałem na dworzec. Kupiłem bilety oraz zapytałem gdzie jest jakiś sklepik, bo na sucho nie zamierzałem wracać. Powiedziano mi, że na końcu deptaka przez dworcem. Podziękowałem i wyszedłem. Deptak co prawda znalazłem natychmiast, lecz powaliła mnie jego wielkość. Na dobrą sprawę to można go było nakryć w całości jednym butem :). Sklepik też odszukałem, kupiłem też niezbyt zimną colę oraz trzy napoje 0,5 l o kolorze bursztynu każdy. I gdy piłem w pośpiechu coca-colę przed sklepem, podeszła do mnie lekko podcięta niewiasta i zaczęła zadawać dziwne pytania. W końcu się uparła i koniecznie chciała dowiedzieć ile dzisiaj przyjechałem. Na nic moje wykrętne odpowiedzi, że rower tylko pożyczyłem od kolegi, że tylko go odprowadzam i sam prawie nie jeżdżę. Była tak uparta, że nachyliła się nad licznikiem i po chwili stwierdziła:
- aleś chłopie najebał tych kilometrów, dobrze nie widzę bo nie mam okularów, ale chyba żeś zrobił 25 km. :) (cytat)
Fakt, dobrze nie widziała hehe. Prawda by ją zabiła, a ja nie wyprowadzałem jej z błędu. Wróciłem na dworzec, po chwili przyjechał pociąg, zapakowałem się do środka i rozpocząłem powrót do Poznania. W przedziale siedziałem przez całą drogę sam. I bardzo dobrze, przynajmniej nikt krzywo nie patrzył jak wypijałem to co sobie kupiłem na drogę. Po niecałych trzech godzinach przybyłem na Poznań Główny, a dalej spokojnie rowerem pokonałem ostatnie 12 km do domu.
Ostatecznie zrobiłem ponad 260 km, z czego ostatnie siedemdziesiąt pod mocny wiatr. Na chwilę obecną moja kondycja wystarcza na dokładnie tyle. Wypiłem sporo, bo aż 6 litrów płynów na trasie, kawę, colę i 3x0,5 w pociągu. I nadal nie byłem dobrze nawodniony.
Zaliczone 10 nowych gmin pod które ułożyłem tą trasę: Damasławek, Gołańcz, Wyrzysk, Łobżenica, Złotów obszar wiejski, Zakrzewo, Lipka, Lędyczek, Szczecinek obszar miejski i wiejski.
Kategoria 200 z plusem, Gminy, szosa, OSP
- DST 201.60km
- Czas 07:10
- VAVG 28.13km/h
- VMAX 51.00km/h
- Temperatura 22.0°C
- Sprzęt scott speedster 30
- Aktywność Jazda na rowerze
Poznań - Bydgoszcz - Toruń
Wtorek, 5 kwietnia 2016 · dodano: 06.04.2016 | Komentarze 23
Skoro wczorajsze kręcenie odbyło się pod hasłem „Oszczędzaj nogi, bo masz tylko dwie”, to dzisiejsza jazda miała się odbyć zgodnie z twierdzeniem „Zajedź nogi, skoro masz aż dwie” :)Poranny widok z okna
Pogoda nareszcie zaczęła przypominać ideał. Plan dalszej jazdy zrodził się w tygodniu i po małych roszadach z dniem wolnym, uzgodnieniu szczegółów z Tomaszem współtowarzyszem wyjazdu i ustaleniu kierunku jazdy, który ze względu na zmienny wiatr pozostawał do samego końca nieznany, został ostatecznie ukierunkowany na Toruń z zaliczeniem Bydgoszczy.
Co dziwne, mimo wczesnej godziny obudziłem się kilka minut przed czasem. Na śniadanie zjadłem mistrzowską porcję pierogów z mięsem (lubię delikatne śniadanka hehe), których sporo zostało z wczorajszej nadprodukcji, wypiłem obowiązkową kawę i w zasadzie byłem gotowy do drogi, gdyż wszystko miałem uszykowane dnia poprzedniego. Korki odbębniłem, a dalej puściłem się Wartostradą oglądając Katedrę o poranku. Punkt zborny ustalony był na Lotos Śródka i tam też zawitałem kilka minut przed czasem. Te kilka minut oczekiwania pozwoliły mi się zorientować że:
- nie włączyłem Stravy
- zgubiłem papierowe ksero map z wytyczoną trasą do granic Wielkopolski ( bo tyle tylko miałem materiału do wytyczenia w tym kierunku)
- licznik rowerowy już „zjadł” 33% z tego krótkiego dystansu. Dziwne
Tomasz przyjechał punktualnie i po przywitaniu oraz pamiątkowym zdjęciu ruszyliśmy w zaplanowaną trasę. Ponownie została zaliczona droga w korkach do Koziegłów. Później było już tylko lepiej, a za Czerwonakiem zwykły codzienny ruch. Gdzieś za Murowaną Gośliną Tomasz wypatrzył małe kameralne jeziorko, a zrobienie fotki uzasadniło krótką przerwę.
Następnym punktem programu były Skoki, w których delikatnie się zakręciliśmy, aby po chwili znaleźć się w tym samym miejscu i na właściwej drodze. Od tego momentu jechaliśmy śladem gps. Początkowo droga była kiepskiej jakości, na szczęście później nastąpiła poprawa. W międzyczasie zrobiło się na tyle ciepło, że został zarządzony krótki postój na zrzucenie zbędnych ciuchów. Nieopatrznie miejsce zostało wybrane przy młodych byczkach.
Dlaczego nieopatrznie? – bo gdy jeden z nich rozpoznał w mojej osobie przodującego w regionie mięsożercę, chyba mu się to nie spodobało, a w jego oczach zobaczyłem żądzę odwetu :)
Czy ten byczek z byka spadł, skoro myślał, że się będę z nim bił?
Bo mu zjadłem pół rodziny?
I to by miał być powód :)?
A propos. Braciszek był ostatnio lekko żylasty jako roladka ;-)
Nawiasem mówiąc, spokojnie mógłbym stanąć z nim w szranki, ale komu w drogę temu czas i z tą oto wymówką oddaliliśmy się od napastnika, a ja zachowałem niesplamioną dumę walecznego wojownika hehe.
Ten z prawej miał do mnie jakieś "ale"
Kawałek dalej w Kłodzinie stał przy drodze, chyba już nie nowy wóz strażacki. No może był tylko trochę używany ;-)
Ale to co nas spotkało po kilku kilometrach, nie puściliby w wiadomościach przed 23:00 z powodu nadmiaru wrażeń i wyrażeń. Dramat, mordęga, zgrzyt szprych, przekleństwa, szukanie winnych czyli DROGA BRUKOWA O DŁUGOŚCI 2-3KM. Tak, to ja tak wytyczyłem trasę. Zaraz zapewne będą się mnożyć pytania dlaczego tędy. A zatem uprzedzam. Droga tak została poprowadzona bo:
- gminy w Wielkopolsce same się nie zaliczą
- wytyczając trasę nie wiedziałem o istnieniu tej drogi o takiej nawierzchni
Jasne? – no mam nadzieję, że się rozgrzeszyłem :)
Trzęsawki jednak nie zamierzałem dostać, więc spokojnie, poboczem, po trawce przejechałem to cholerstwo. Tomasz zgrzytał potem zębami, bo mu to średnią zepsuło hehe.
Czy naprawdę trzeba tu cokolwiek pisać?
Większą miejscowością na naszym szlaku był teraz Żnin. Wytropiliśmy w nim spożywczaka do którego wszedłem z zamiarem uzupełnienia płynów, a wyszedłem dodatkowo z drożdżówką. No nie całkiem z całą, bo była tak perfekcyjna, że jeszcze przed kasą miałem już jej tylko połowę. Niestety kasjerka nie dała się na to nabrać i skasowała za całą. Co za czasy, wszystko człowiekowi policzą hehe. Tomasz jak zobaczył ten łakoć, zaraz pobiegł i też sobie kupił.
Gdyby w Poznaniu były takie wypieki, to ja bym się toczył a nie chodził z obżarstwa!!!
Za Żninem był niestety spory ruch na drodze. Aby nie jechać drogą ekspresową zmuszeni byliśmy wjechać do Szubina. Następnie luksusową drogą zbliżaliśmy się do Bydgoszczy, ale zanim to nastąpiło, wyhamowało nas skutecznie w Białych Błotach, gdyż najprostsza trasa miała w sobie znamiona zakazu poruszania się rowerami. Spytałem człowieka pracującego na słupie o drogę i kierunek dla nas oczywisty wybił nam z głowy jako z góry skazany na oddalanie się od zamierzonego punktu pośredniego naszej trasy. Z kolei kolejna zapytana o drogę osoba dość jasno i precyzyjnie wyjaśniła jak dotrzeć boczną droga do Bydgoszczy. Niestety zawirowania w kosmosie i luźny układ plam na słońcu spowodowały, że zanim znaleźliśmy właściwy azymut, to dwukrotnie znaleźliśmy się w czarnej d...... po prostu zabłądziliśmy. Trzeci wybór drogi był trafiony w dziesiątkę. Za to, aby nigdy nie znaleźć się na takim leśnym dukcie z rowerem szosowym, dałbym o wiele więcej niż dziesiątkę. Piach po osie, piach po kolana. Momentami miałem wrażenie, że to właśnie tutaj kręcono większość scen „W pustyni i w puszczy”. Osobiście wybrałem wariant „B” pokonywania tej drogi mianowicie poruszałem się skrajem lasu prowadząc rower. Chyba była to jedyna rozsądna opcja. Gdy dotarliśmy do asfaltu, znowu zaistniał dylemat: którędy dalej?
Z opresji wybawił nas taksówkarz, którego zatrzymałem i dokładnie wytłumaczył jak dalej. Teraz już bez przeszkód wjechaliśmy do miasta. Od tego momentu przestał mi działać licznik rowerowy i mimo prób uruchomienia nie chciał zaskoczyć. Pech :(
Bydgoszcz. Miasto jak miasto, niczym mnie nie oczarowało i niczym nie przeraziło. Ok, wyjątek stanowił most przez który wyjeżdżaliśmy na Toruń. Zanim jednak tam wyjechaliśmy, kupiłem dla nas napoje.
Cholerną zaletą jest - nie jadąc samemu, spokój podczas jakichkolwiek zakupów o swój rower, bo zawsze wiadomo, że ktoś ma na niego oko.
Potem tradycyjnie trochę pobłądziliśmy, aby ostatecznie skierować się do Torunia inną drogą niż zaplanowałem. Miało to swoje dobre strony, bo droga okazała się w miarę komfortowa z szerokim poboczem i oczywiście przejechałem wspomnianym mostem. Niestety nie było jak się na nim zatrzymać i zrobić fotki. Szkoda.
W połowie drogi jakość asfaltu znacznie uległa pogorszeniu. Momentami na łatach i nierównościach wpadałem wraz z rowerem w dziwne wibracje. I po jednych z takich wstrząsów Tomasz coś zaczął za mną krzyczeć. Zatrzymałem się i w prezencie dostałem od niego mój własny licznik. Musiałem poluzować cholerstwo w czasie prób uruchomienia i niedokładnie zakliknąłem.
Dzięki Tomek!!!
I nareszcie Toruń. Zrobiłem zdjęcie roweru przy tablicy i pognaliśmy dalej, gdyż była spora szansa, że zdążymy na pociąg powrotny o 16-tej z hakiem. Cały odcinek z Bydgoszczy zmagaliśmy się z wiatrem wiejącym centralnie z przeciwka. Masakra!!!
Prawie meta
Zdążymy. Tomasz dokręcał brakujące kilometry do 200, a ja w tym czasie kupowałem bilety. Do pociągu wsiedliśmy 5 minut przed odjazdem. Niestety nie było już czasu, aby cokolwiek kupić do jedzenia lub picia, więc wyruszyliśmy co prawda planowo, ale o suchym pysku i pustych brzuchach.
Nawiasem mówią bardzo lubię jazdę pociągami, zapewne przez to, że rzadko mam na to okazję, ale to czym nam przyszło podróżować przeszło moje najgorsze koszmary. Na moje oko nasz skład powinien już być złomowany w dniu mojego przyjścia na świat, ale ten egzemplarz wbrew prawom natury jakoś przetrwał, miał się dobrze i chyba jeszcze pojeździ jakieś..... kilkadziesiąt lat :)
Ogary poszły spać. Nie jednak nie spały tak trzęsło ;-)
Kilka stacji po tym jak ruszyliśmy dosiadł się do nas gość, który jak wyszło z rozmowy miał kiedyś do czynienia z rowerami. A skoro tak to nie omieszkałem zapytać, czy nie ma czasami odsprzedać piwa. Miał tylko jedno dla siebie. Co za pech :(
Kilka stacji dalej dosiadło się kolejne towarzystwo. Znowu zarzuciłem wędkę, zapytałem i.... o błogosławiony towarzyszu podróży, niech twoje imię będzie wielbione w pieśniach ludowych. Miał i odsprzedał, niestety tylko jedno. Ale to "niestety" dotyczyło tylko Tomasza, który z resztą nie chciał.
Jak można nie chcieć? Ale to już niech rozsądzają światlejsze od mojego umysły.
Piwo było jakie było, ale smakowało wybornie. Niczym ambrozja!!! Niestety miało jeden poważny mankament. Strasznie szybko się skończyło :(
Wagonu medali to piwo na targach konsumenckich może nie zdobyło ale smakowało wybornie
Gadając z Tomaszem o wszystkim nagle go oświeciło, że jedziemy przez Poznań Wschód i mogę wysiąść wcześniej.
Chyba miał mnie dość i znalazł sposób na wcześniejsze pozbycie się mnie hehe.
Za Pobiedziskami zacząłem zbierać powoli manele i gdy zajechaliśmy na wspominaną stację, pożegnaliśmy się i wysiadłem. Stąd miałem jeszcze 5 km do domu, co pozwoliło mi osiągnąć ostateczny dystans dnia 201 km. Pięknie.
W oczach miałem dwa pragnienia. Jeść i pić!!!
Kiedyś wykreśliłem tę trasę aby była jak by co. I się przydała. Obliczenia lekko chybiły jeśli chodzi o dystans, bo pierwotnie zakładane było na taką rundę 170 km, ale miejsce spotkania plus jakieś objazdy zgotowały miłą niespodziankę w postaci „dwusety”. Płakać nie ma nad czym ;-)
Dodatkowo droga została tak wytyczona, aby złapać trzy gminy Wielkopolski w tamtym rejonie, a reszta to wartość dodana.
W sumie wpadło 10 gmin: Mieścisko, Kłecko, Mieleszyn, Janowiec Wielkopolski, Szubin, Białe Błota, Bydgoszcz, Dąbrowa Chełmińska, Zławieś Wielka, Toruń.
Tomasz bardzo dziękuję za wspólny wypad i towarzystwo. Mam nadzieję, że wspólnie jeszcze coś dalszego wykręcimy.
Kategoria Gminy, szosa, 200 z plusem, OSP
- DST 254.18km
- Czas 09:21
- VAVG 27.19km/h
- VMAX 47.00km/h
- Temperatura 5.0°C
- Sprzęt scott speedster 30
- Aktywność Jazda na rowerze
Jazda na Koniec Świata
Poniedziałek, 28 września 2015 · dodano: 28.09.2015 | Komentarze 18
Nie
tak dawno gdzieś w Internecie rzuciła mi się w oczy tablica z nazwą
miejscowości Koniec Świata. Zaciekawiło mnie to, sprawdziłem na mapie i okazało
się, że jest to w zasięgu dojazdu rowerem w jeden dzień.
Sezon na długie wypady rowerem się jak dla mnie kończy więc nie było na co czekać tylko szybko opracowałem trasę w miarę możliwości bocznymi drogami i teoretycznie byłem gotowy do wyruszenia, praktycznie chyba też - mając za sobą sobotnią rozgrzewkę w postaci "setki" ze Zgrupką Luboń.
W poniedziałek 28.09.2015 około 7.00 ruszyłem spod domu. Mimo wczesnej godziny korek przed przejazdem kolejowym już zakwitł przepięknie ale zanim zdążyłem go pokonać, stwierdziłem, że głowa zaczyna mi odmarzać mimo przejechanych zaledwie dwóch kilometrów. Zerknąłem na termometr i pokazywał 5 stopni!!! Za szlabanem zatrzymałem się i założyłem Buffa którego przytomnie zabrałem ze sobą. Następnie przedarłem się przez miasto, pokonałem Starołękę i od rozjazdu na Głuszynę zacząłem spokojną miarową jazdę. Spokojnie było tylko do Wiórka bo nieoczekiwanie zaczęło mi coś jeździć i bulgotać w brzuchu. Początkowo to zignorowałem ale niestety po chwili musiałem zrobić nieplanowaną przerwę.
Wkrótce po ponownym ruszeniu dogoniłem traktor wiozący siano i tak dobrze mi się za nim jechało, że pomimo prędkości nie przekraczającej 24km/h i muzyczce w słuchawkach nie wyprzedzałem go tylko wdychając zapach wiezionego siana człapałem niespiesznie za nim przez kilka kilometrów, aż do momentu gdy skręcił w jakąś boczną dróżkę. Cały czas będąc na dobrze mi znanej drodze kierowałem się na Manieczki przed którymi napotkałem rozbite auto na drzewie i policjantów zabezpieczających zdarzenie. Nie było jak dla mnie co oglądać to i się nie zatrzymywałem. Minąłem Manieczki, dojechałem do Śremu i kierując się dalej na Dolsk oczywiście się zamotałem, kawałek niepotrzebnie cofnąłem aby po przepytaniu tubylców ponownie wrócić w to samo miejsce i zgodnie z ich wskazówkami pojechać prawidłowo. W Dolsku zrobiłem fotkę nazwy miejscowości na jakimś ryneczku oczywiście z rowerem na pierwszym planie ;-).
Następną większą miejscowością był Borek Wlkp. w którym już zacząłem być głodny, a jedynym punktem gdzie mógłbym coś kupić i nie stracić przy tym roweru z oczu była stacja Orlen. Niestety gdy do niej podjechałem wyglądała tak ubogo jak Piętaszek spotkany przez Robinsona na wyspie. Nawet nie wchodziłem do środka. Kolejne podejście do zakupów zrobiłem w Cielmicach. Gdy poprosiłem sprzedawczynię o jogurty, ta tylko rozłożyła bezradnie ręce i poinformowała mnie, że nie dowieźli jeszcze i nie ma żadnego. To był 90-ty kilometr i już bym coś zjadł. Motocyklista spod sklepu poinformował mnie o następnym sklepie w Głogininie. Niestety, przy drodze nie było żadnego spożywczaka, a z drogi nie chciało mi się zbaczać. Za to w Borzęciczkach trafiłem na sklep „pełnym ryjem”. Było wszystko. Kupiłem picie, jogurt do makaronu który miałem ze sobą i przepyszne kiełbaski podsuszane. Jedyne czego nie było to jakiejś łyżki lub widelczyka. Zamiast tego otrzymałem patyczek do loda i jedząc tym makaron z jogurtem czułem się jak ubogi Chińczyk hehe. I to wszystko na wypasionej ławeczce ze stołem. Normalnie Wersal mi się tam zrobił.
Po najedzeniu kolejną większą miejscowością był Kożmin Wlkp. Kogoś spytałem jak mam się dalej kierować i uzyskałem przemiłą odpowiedź. Szkoda tylko, że nie do końca precyzyjną i nadrobiłem w ten sposób kawałek drogi i zaliczyłem przy okazji niezły podjazd. Zjazd też siłą rzeczy :). Kolejna osoba lepiej była obeznana w topografii terenu i precyzyjnie mnie wykierowała na prawidłowy kurs. Przez Tatary, Grębów, Koźminiec, Koryta, Korytnicę, Raszków, Radłów wjechałem do Ostrowa Wlkp. Tu się czuło większe miasto. Za to ja się źle poczułem bo dużych miast mam po dziurki w nosie. Pytając ludziska dosyć sprawnie wydostałem się poza miasto i kawałek dalej zrobiłem kolejną krótką przerwę na uzupełnienie kalorii. Resztka makaronu którą chciałem przedtem wyrzucić razem z batonem energetycznym który mi został po Poznań Bike Challenge smakowała wybornie. Przystanek autobusowy na którym jadłem nie nastrajał do dłuższego przesiadywania więc zebrałem się szybko do pokonywania kolejnych kilometrów zamieniając słuchaną muzykę na Twierdzę szyfrów Wołoszańskiego.
Minąłem Wtórek (mimo że był poniedziałek, takie małe przeniesienie w czasie hehe), Rosoczyce, Godzieszcze Wielkie, Brzeziny i wjechałem do Głuszyny gdzie zapytałem ludzi pracujących na rusztowaniu jakiejś chałupy o cel mojej podróży. Wytłumaczyli dokładnie jak dojechać, pośmialiśmy się, ruszyłem we wskazaną stronę i po chwili pokonując jeszcze kilkaset metrów po piasku znalazłem się przy tablicy KONIEC ŚWIATA.
Do tego miejsca miałem zrobione 195km. Kropnąłem kilka fotek, coś przekąsiłem, popić aktualnie nie miałem już czym bo w bidonach już wszystko wyschło i wykonałem telefon do M. Gdybym w tym miejscu się zameldował godzinę prędzej to wówczas bym pojechał do Kalisza 35km, zaliczył dodatkowe gminy i zdążył na pociąg o 16.00.
Niestety w obecnej sytuacji czasowej tamta opcja odpadała i czekał mnie powrót 45km do Ostrowa Wlkp. W Głuszynie kupiłem Princessy orzechowe, wodę i rozpocząłem jazdę na PKP. Do tej pory wiatr był sprzyjający ale wracając nie było już tak kolorowo, a dodatkowo byłem już trochę podmęczony. Po 10km powrotu zaaplikowałem sobie żel i nie wiem czy to on, czy tylko sugestia ale dalsza droga nie nastręczała żadnych trudności. Nawet podjazdy których się obawiałem przeszły głaciutko. Do Ostrowa wjechałem z godzinnym zapasem do odjazdu, odszukałem niczym wytrawny tropiciel dworzec, kupiłem bilet do domu i… No właśnie, co dalej? O czym może marzyć zdrowy facet po zrealizowaniu postawionego sobie celu który jest dodatkowo zadowolony z siebie? Wprawne oko łowczego z miejsca wytropiło za oknem dworca parasolki z napisem Tyskie ;-). Stumetrowej drogi do stolika nie będę opisywał. W każdym razie zamówiłem w barze piwko, a barmanka podając mi je prosi o 4zł. Dosłownie CZTERY ZŁOTE!!!!!!!!!!!. Tyle w Ostrowie Wielkopolskim kosztuje PIWO lane z kija w pubie!!!!!!!!!! Z miejsca pokochałem to miasto hehe. Przeprowadzam się tam. Siadając ze szklaneczką złocistego trunku miałem do odjazdu 30 minut. Wystarczyło aby zamówić jeszcze jedno w trosce o własne zdrowie, wszak odwodniłem się straszliwie i z dziesięciominutowym zapasem (wcześniej prowadząc rower, a nie jadąc na nim, gwoli jasności dla ciekawskich) usiadłem w pociągu. Właściwie to szynobusie. Do tego momentu miałem przejechane rowerem 242 km.
Jestem rzadkim podróżnym tym środkiem lokomocji ale czystość i kulturka mile mnie zaskoczyła. Po dwóch godzinach wysiadłem w Poznaniu i już niestety w ciemnościach dojechałem do domu kończąc całodzienna wyprawę. Jak się okazuje w szkole jak zawsze kłamali mówiąc, że Koniec Świata nie istnieje ;-)
Całkowity dystans dnia wyniósł 254.18 km co jest moim rekordem jeśli chodzi o samodzielną jazdę i drugim w klasie open. Oczywiście chodzi o jazdę rowerem.
Specjalne podziękowania dla:
- Moniki która dzielnie znosiła moje poranne fochy,
- autora artykułu na Interii w którym umieścił foto z tablicą tej miejscowości która mnie z kolei zainteresowała,
- producenta żelu który pomógł mi bezboleśnie pokonać ostatni odcinek drogi,
- Kompanii Piwowarskiej która mnie nawodniła po wycieczce :-),
- PKP za to, że mnie szczęśliwie dowiozło do domu,
- i wielu wielu innym o których z racji mojej słabej pamięci zapomniałem,
Jeśli kogokolwiek pominąłem proszę napisać reklamację, a po rozpatrzeniu postaram się naprawić błąd :)
W specjalnym podziękowaniu:
Na śmierć zapomniałem dodać, że drogę powrotną w PKP umilała mi korespondencja SMS-ami z Tomaszem. Gdybym o tym nie wspomniał przegryzłby zapewne mi oponę przy najbliższym spotkaniu :)
Start bladym świtem we mgle
Żabinko
Popas na trasie ;-)
U celu
Koniec Końca Świata? To znaczy Początek Świata??
Powrót na wisząco. Miejsce siedzące dla szosy było za drogie ;-)
Kategoria 200 z plusem, szosa, OSP
- DST 201.07km
- Czas 06:56
- VAVG 29.00km/h
- VMAX 52.00km/h
- Sprzęt scott speedster 30
- Aktywność Jazda na rowerze
Z siatką na motyle łowić nowe gminy ;-)
Poniedziałek, 18 maja 2015 · dodano: 19.05.2015 | Komentarze 5
Jeszcze poprzedniego dnia nie byłem pewien czy aby na pewno chcę zrobić 200 km. Chodziło mi po głowie, aby oddać się totalnemu lenistwu w wolny dzień. Pewien może i nie byłem, ale na trasę spojrzałem w atlasie więcej niż jeden raz, opracowałem drogę i wynotowałem miejscowości przez które powinienem przejechać. Zarządziłem aby rano mnie obudzić, co niestety nastąpiło. Zwyczajnie rozpocząłem dzień od kawy i kontynuowałem myśli z dnia poprzedniego: jechać czy nie jechać?JECHAĆ!!! Pogoda za oknem bajeczna, wiatr do przyjęcia. Nic już w tym momencie nie mogło mnie powstrzymać. Ugotowałem wiaderko makaronu, zjadłem, wyszykowałem wszystko co potrzebne do drogi i pozostał mi tylko dylemat jak się ubrać. Na krótko czy na długo? Aby nie zanudzać napiszę, że wybrałem opcję na długo. Gdy już byłem wyszykowany zaczęło mi być gorąco i nastąpiło zwątpienie czy aby nie popełniłem błędu z doborem odzieży? Jednak ruszyłem.
Po kilkuset metrach już wiedziałem, że z ubiorem trafiłem w dziesiątkę. Tak sobie jechałem te pierwsze metry i tak sobie myślałem o sobie jaki to jestem zapobiegawczy, przewidujący (ubiór), doskonale zorganizowany, normalnie wychodziło nie inaczej, tylko że ze mnie jest istna „Krynica mądrości” ;-). I dalej jeszcze sobie dumam jak to o niczym nie zapomniał...? KURWA nie zabrałem z domu zapasowej dętki i łatek w razie czego. Musiało coś pójść nie tak. Szybki powrót do domu, zabrałem co zapomniałem i ponownie ruszyłem, tym razem już nie śpiewając peanów na swój temat hehe.
Pierwszy odcinek do Mrowina znam tak dobrze, że w zasadzie nie muszę patrzeć na drogę, bo rower sam mnie wiezie, tak często tamtędy jeżdżę. Momentami musiałem się hamować do spokojniejszej jazdy, bo troszkę dłuższy dystans miałem do zrobienia. Podjazdy brałem na totalnym luzie aby siły oszczędzać. Wiem, wiem dla wielu moja odległość do pokonania to dopiero rozgrzewka, jednak dla mnie to już dużo. Tak więc wyzbyłem się wszelakich napięć na średnią (tych przedmiesiączkowych również) i luźną nogą kręciłem w jednostajnym tempie. W Mrowinie wykonałem skręt w prawo i nadal mając przeciwny wiatr skierowałem się do Szamotuł. Tam zapytałem o drogę na Sieraków, bo na drogowskazach nic nie było. Wykierowałem się dzięki podpowiedziom tubylców (szczegół, że po bruku, który wytrząsał mi plomby z zębów) i wyjechałem z Szamotuł. W ten sposób znalazłem się po raz pierwszy rowerem na tych asfaltach, a dużą radochę sprawia mi jazda drogą nieznaną. Jeszcze dwukrotnie musiałem pytać o drogę zanim pojawiły się oznaczenia na Sieraków. Około osiemdziesiątego kilometra stanąłem przy nad wyraz dobrze zaopatrzonym sklepiku wiejskim w Kłodzisku. Niestety popełniłem w nim błąd przepuszczając przed siebie w kolejce miejscową kobiecinę. Ta jak zaczęła wybierać i wydziwiać to mi się zagotowało w czajniku. A ta cytryna ma cieńszą skórkę to pani mi ją poda, a tamten chlebek to z jakiej mąki, a z jakiej piekarni? A to nie, to ja razowca wezmę. Trzy banany jeszcze. Nie te, tamte bardziej skapciałe pani poda i cukierków jeszcze garstkę, tych co moje dzieciaki lubią i….. tak jeszcze 10 minut. Szukałem noża aby poprzez mord skrócić nasze wspólne męczarnie, ale w zasięgu ręki były tylko patyczki do lodów i słomki. Wytrzymałem to jednak, ale moja psychika po tym przeżyciu już nigdy nie będzie taka jak przedtem. Gdy przyszła moja kolej kupiłem wodę, pączka z bitą śmietaną, wywaliłem za to wszystko 2,55 zł i mogłem się oddać krótkiej przerwie.
Po kilku kilometrach dalszej jazdy objawił mi się Sieraków i w dodatku od nieznanej mi dotąd strony. Dotychczas (za młodych lat) docierałem tylko do jakiegoś ośrodka i potem… potem już niewiele zazwyczaj pamiętałem ;-). A tu normalnie miasteczko pełnym ryjem. Na wyjeździe objawiła mi się ścieżka rowerowa z kostki, którą pojechałem dla świętego spokoju i tu muszę dodać, że tak równo położonej nawierzchni już dawno nie doświadczyłem. I to z jakiego budulca? Było prościutko. Można? Można. Przyjemnym asfaltem, gdy ścieżka się skończyła ruszyłem do Kwilcza w którym skręciłem w lewo na Pniewy. Od tego momentu wiatr był już moim kumplem. Troszeczkę się obawiałem tej głównej drogi, bo osobiście wolę się przedzierać przez zadupia, ale nie było tak źle. Dojechałem do Pniew, minąłem je i cały czas pomykałem DW która miała na tyle szerokie pobocze, że stres związany z autami był na poziomie akceptowalnym. W Bugaju zrobiłem drugą przerwę, uzupełniłem płyny, podjadłem i podjąłem dalszą walkę z kilometrami.
W końcu dotarłem do Poznania. Z mozołem przedarłem się przez calutkie miasto ze świadomością, że jeśli teraz prosto pojadę do domu to zabraknie mi do zaplanowanych 200km około 23km. więc zacząłem jazdę w stronę Murowanej Gośliny, ale po chwili wpadł mi w oko drogowskaz Dziewicza Góra 3. Wiele się nie namyślając (a było trzeba jednak pomyśleć) obrałem ten kierunek. Zacząłem się wspinać i tak się wspinając zachciało mi się wafelka którego jeszcze miałem ze sobą. Elegancko go odpakowałem, zajadałem ze smakiem, a tu coraz bardziej stromo zaczęło mi się robić. Gęba zapchana, ja dyszałem, nogi powoli nie chciały ciągnąć i w dodatku po trzech kilometrach okazało się, że dalej nie ma asfaltu. Job twoju mać. Z powrotem na dół i ponownie kierunek Murowana. W Bolechowie z moich obliczeń wyszło, że zawracając będzie dystansu idealnie. Więc zawróciłem i bez zbędnych ceregieli równą jazdą dotarłem pod dom mając w zapasie zrobiony jeden kilometr.
Całkowity dystans wycieczki wyszedł 201,07 km z czasem 6:56 h. jednocześnie stając się pierwszą dwusetką zrobioną samotnie. Nie wyjechałem się do zera i gdyby była potrzeba mogłem kręcić dalej. W czasie tej jazdy udało mi się zaliczyć 5 kolejnych gmin do kolekcji powiększając mój skromny dorobek w tym temacie do 84.
Acha. Najgorsze w tym wszystkim, że poprzez tą wycieczkę muszę teraz stworzyć nową kategorię. Roboty przez to po same pachy, normalnie nie wiadomo w co pierwsze ręce włożyć hehe.
http://app.endomondo.com/workouts/524988240/5167642
Ta sytuacja o mało co mnie nie zwaliła z roweru. W wolnym tłumaczeniu to by znaczyło PIESI WON
Ruiny czegoś co kiedyś mogło być fajne ( Kwilcz )
Kategoria 200 z plusem, szosa