Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi lipciu71 z miasteczka Poznań i okolice. Mam przejechane 33628.42 kilometrów w tym 1743.21 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 25.33 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
Follow me on Strava

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy lipciu71.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w miesiącu

Sierpień, 2015

Dystans całkowity:168.83 km (w terenie 20.00 km; 11.85%)
Czas w ruchu:06:56
Średnia prędkość:22.62 km/h
Maksymalna prędkość:45.00 km/h
Liczba aktywności:4
Średnio na aktywność:42.21 km i 2h 18m
Więcej statystyk
  • DST 53.57km
  • Czas 01:53
  • VAVG 28.44km/h
  • VMAX 45.00km/h
  • Temperatura 39.0°C
  • Sprzęt scott speedster 30
  • Aktywność Jazda na rowerze

Uprażony mózg

Poniedziałek, 31 sierpnia 2015 · dodano: 01.09.2015 | Komentarze 8

Urlop się kończy. Oczywiście mam na myśli mój urlop, bo wolne dni innych osób w zasadzie niewiele mnie obchodzą. A skoro się kończy, to ja się grzecznie pytam co robi cholerny upał za oknem. Ostatni dzień sierpnia postanowiłem przeznaczyć na aklimatyzację w miejscu zamieszkania, rozpakowanie bagaży z wakacji i przyswojenie nadchodzącej szarej rzeczywistości. Na tych wszystkich czynnościach zeszło mi prawie do 17.00, kiedy to postanowiłem ruszyć tyłek i wsadzić go na siodełko szosówki na której nie siedziałem od miesiąca.

Do momentu wyjścia z rowerem pod pachą nie byłem jeszcze do tej pory na dworze. W wojsku takie coś nazwano by karygodnym brakiem rozeznania terenu. Jako, że z wojskiem nigdy mi za bardzo nie było mi po drodze, czułem się lekko rozgrzeszony. W każdym razie gdy ruszyłem o mało co mnie nie zatkało. W zasadzie to jednak mnie zatkało. Poczułem się jak w piekarniku. Jakby mi ktoś w usta wetknął suszarkę. Po pierwszych dwóch kilometrach zawartość pierwszego bidonu w zasadzie nie istniała. Na moje oko to chyba rower to wychlał, bo siebie o takie tempo spożycia w życiu bym nie podejrzewał. Jeszcze przed Golęcinem powziąłem decyzję (z bólem serca) o skróceniu dystansu. Koło Strzeszynka głowa bolała już na całego i domagała się schłodzenia, gdy w oko wpadła mi szklarnia. Oczywiście nie dosłownie hehe. Zajechałem na teren upraw jakiś gównianych roślinek, rozdarłem pyska DZIEŃ DOBRY i… nikt się nie odezwał. Z grubsza przeczesałem teren i nie zobaczyłem żywego ducha. Siebie nie uznałem w tym momencie za żywego. I muszę Tobie powiedzieć drogi czytelniku, że dawno już mi nie sprawił tyle radości zwykły kran odziany w szlauch, który po przekręceniu wajchy wydalał z siebie strumienie zimnej wody. Obryzgałem się z radością, napełniłem bidony i ruszyłem w dalszą nierówną walkę z gotującym się asfaltem. W ramach zwykłej ludzkiej ciekawości uruchomiłem na chwilę funkcję termometru w liczniku i po odczytaniu 39 stopni równie szybko z powrotem przełączyłem na go na dystans. To nie był miły widok. Dalsza ciekawość poniosła mnie do Rokietnicy aby zobaczyć jak się ma wahadło które jak pamiętam rozpoczęło swoją działalność przed Wielkanocą. Prace na nim idą pełną parą. Znaczy się widziałem parę unoszącą się z kubka wypełnionego kawą u jednego z drogowców ;-). Chłopaki pracują aż miło kładąc nowy asfalt. Jak już skończą to na tym odcinku będzie się działo, oj będzie się działo. No chyba, że obok poprowadzą ścieżkę rowerową ): Jakoś się doczłapałem do stacji kolejowej na moim półmetku, polewając co jakiś czas głowę wodą, tam zawróciłem bez chwili ociągania i rozpocząłem odliczanie kilometrów do końca dzisiejszej sauny. Odnosiłem wrażenie, że głowa na tym etapie jazdy ma wielkość dorodnej dyni i niewiele mogłem z tym zrobić. Prędkości w tym upale osiągałem takie, że wydawało mi się iż w oddali widzę upadające drzewa, na nie upadające paprocie, potem kolejne drzewa i gdy już się do nich zbliżyłem, to ludzie wydobywali w tym miejscu węgiel który z nich powstał. To by chyba znaczyło, że strasznie wolno jechałem hehe. W takim zabójczym tempie dotarłem na osiedle Winiary, gdzie dokonałem zakupu butelki wody celem uzupełnienia zapasów. Dodam, że to chyba było najlepiej wydane 89 groszy w moim życiu. Do tej pory nie wiedziałem, że woda może mieć tak fantastyczny smak. Aż mi się nie chciało ruszać od tego sklepiku. Jednak ruszyłem na ostatni etap farsy zwanej „dzisiejsze szosowanie”. Ulica Bałtycka w remoncie, Chemiczna została pozbawiona asfaltu więc chcąc, nie chcąc stałem się zawalidrogą na pewnym odcinku naszej obwodnicy.

Pod górkę na osiedle nie wiem jak podjechałem, bo mój mózg na tym etapie już dawno wyparował. Pamiętam jeszcze tylko, że jakaś litościwa dusza wykopała mnie z windy pod drzwi mieszkania, przez które wtoczyłem się z poważnym zachwianiem równowagi. Ostatnim zrywem resztek sił odstawiłem rower, zarwałem z siebie rowerowe szaty i z gasnącym wzrokiem wtoczyłem się pod prysznic. Podobno wyszedłem spod niego nawet tego samego dnia.

Jeśli czyta te wypociny jakiś początkujący rowerzysta to niech zapamięta ważną złotą zasadę.

NIE WSIADA SIĘ NA SZOSĘ W CZTERDZIESTO STOPNIOWYM UPALE PO MIESIĘCZNYM URLOPIE NA KTÓRYM PICIE WODY, KAWY LUB HERBATY BYŁO TAK SAMO ŹLE WIDZIANE JAK PUSTA KOPERTA PRZEZ KSIĘDZA W CZASIE KOLĘDY.

Podobno od środy ma być chłodniej. Jestem skłonny wysłać tysiące moherów po kolonach do Częstochowy aby to się sprawdziło.





Kategoria szosa


  • DST 62.80km
  • Czas 02:08
  • VAVG 29.44km/h
  • VMAX 45.00km/h
  • Temperatura 18.0°C
  • Sprzęt scott scale 80
  • Aktywność Jazda na rowerze

Ucieczka ze szponów rodzinnej sielanki ;-)

Piątek, 28 sierpnia 2015 · dodano: 28.08.2015 | Komentarze 2

Plan na dzisiaj był taki, że....będę grał jak mi zagrają, czyli jeśli przestanie padać to może uda mi się gdzieś wyskoczyć i zrobić kilka kilometrów. Padać przestało przed południem ale siła wyższa zaplanowała spacer, plus drugie podejście do zaliczenia latarni morskiej w Krynicy Morskiej. W latarni była kolejka na godzinę stania. Odpuściliśmy. Swoją drogą ciekawa to nazwa dla miejscowości graniczącej z jednej strony z Zatoką Gdańską, a z drugiej z Mierzeją Wiślaną. Chyba że ktoś kiedyś przywiózł tu sól morską i to właśnie wydarzenie zainspirowało kogoś do nadania tej nazwy w pijanym zwidzie. Jest jeszcze opcja kompleksów jak to u Polaków często bywa. Ok, to tyle na temat ewentualnej historii miasteczka nikomu nie znanej.

Gdy w końcu jakże radosny rodzinny spacer o suchym pysku (opcja możliwego rowerowania) dobiegł końca, doczekałem się zezwolenia na wykręcenie kilku kilometrów wśród prychań, marsowej miny i groźby permanentnego focha. Ubrałem sie szybciej w rowerowe ciuchy niż przyłapany kochanek i nie tracąc ani sekundy wyjechałem byle dalej przed siebie, nim zezwolenie zostałoby cofnięte ale z cichym planem zaliczenia jakiejś nowej gminy. Jak by nie spojrzeć cztery tygodnie nie miałem okazji pojeździć w swoim tempie. Nawiasem mówiąc w sierpniu zrobiłem niewiele ponad 50km. W CAŁYM SIERPNIU!!!!!!!!. Pierwsze kilometry to było jak czysta woda dla ryby, jak ryba dla rybaka, jak rybak dla..... nieważne, było zajebiście. Chwilę później z przeciwka pozdrowił mnie szosowiec. Szosowiec pozdrowił mnie jadącego na MTB? Zaiste cuda się działy dzisiaj na wybrzeżu!!!! Jeszcze bardziej się zdziwiłem gdy po chwili zobaczyłem go za sobą, a po minucie już sobie gawędziliśmy o starych Polakach. Niestety różnica w sprzęcie odgórnie skierowała mnie za jego plecy w celu dotrzymania tempa. Nawiasem mówiąc to ja na szerokich oponach (2.1 26 ) z bieżnikiem terenowym czułem sie w tej konfrontacji jak na dziecięcym rowerku. I tak jadąc równym tempem minęliśmy kilka miejscowości, aż do Jantara w którym mieszkał. Tam się pożegnaliśmy, a ja rozpocząłem drogę powrotną. Niestety bez pomocnika jechało mi się wolniej, co absolutnie nie zmniejszyło przyjemności z jazdy. Około 10km od kwatery wyprzedził mnie na crossie gostek w białej cyklistówce. Zabawne w tym wszystkim było to, że zawzięcie pedałując cały czas oglądał się za siebie, czy aby go nie gonię. Trzeba mu przyznać, że szybko osiągnął przewagę około 200m i....tak zostało przez około 5kilometrów. Cały czas sobie ładowałem do głowy, że nie jadę po to aby się ścigać, tylko zaznać przyjemności rowerowania po nieznanych terenach. Niestety. Przyznaję, że nie miałem dzisiaj ochoty na żadne uległości i w końcu mocniej depnąłem, siadłem kolesiowi na koło i skoro juz był na tyle uprzejmy, że nie miał jak mnie z niego odkleić to tak dowiozłem się do samej Krynicy Morskiej. Na ostatnim kilometrze zamieniłem z nim kilka słów, podziękowałem i przez wprawne oko tropiciela zostałem wyłowiony z tłumu przez Monikę. Otrzymałem czas operacyjny minimum na doprowadzenie się do porządku i została określona nieprzekraczalna godzina na stawienie się z powrotem w celu upolowania kolacji.

I wszystko by było cacy, gdyby nie taki drobiazg, że ciepła woda pojawiła sie pod prysznicem w momencie gdy już z niego przestawałem korzystać. To tak jak by po przepysznej kolacji, zapłaceniu rachunku i wyjściu przed lokal, kelner zawołał, że postawił właśnie dla nas na stole darmowy deser. Czyli musztarda po obiedzie. Trzeba się hartować ;-).

Po takiej przerwie i jak na mnie dzisiejszym mocnym tempie na MTB,  jutro mogą się pojawić pewne zawirowanie jeśli chodzi o pewność stąpania na własnych nogach hehe. Już to lekko czuję. Ale co nas nie zabija to nas wzmacnia ;-).

Ps . dwie nowe gminy jednak wpadły. Mała rzecz, a cieszy hehe.
Kategoria MTB


  • DST 40.46km
  • Teren 14.00km
  • Czas 02:55
  • VAVG 13.87km/h
  • Sprzęt scott scale 80
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Rzut oka na ruskich

Wtorek, 25 sierpnia 2015 · dodano: 25.08.2015 | Komentarze 2

Wczoraj wylądowałem na ostatnim etapie mojego urlopu w Krynicy Morskiej. Wybór na to miejsce padł za względu na fakt, że jeszcze nigdy nie byłem w tej części wybrzeża. Dzisiaj wybraliśmy się z M. na wycieczkę rowerową na skraj naszego kraju od strony kiedyś uważanej za jedyny słuszny kierunek. Po złożeniu rowerów w jedną całość (brak możliwości przechowywania w pensjonacie, więc trzymamy je w aucie) i ustaleniu kierunku jazdy na wchód ruszyliśmy ku nieznanemu. Droga była tylko jedna, więc nie było problemu z wyborem trasy. Pierwsze kilometry zaskoczyły mnie nawet przyzwoitym asfaltem ale dosyć szybko to się zmieniło na naszą zwykłą szarą rzeczywistość gdy wjechaliśmy na odcinek drogi który przypominał twarz nastolatka zbombardowaną pryszczami. Mimo jazdy na MTB wytrzęsło nas jak na.... cholernych polskich drogach. Jak się później okazało to była niestety dopiero marna uwertura. Kilka kilometrów dalej pojawiła się miejscowość Piaski, a za nią droga z dziurawych betonowych płyt prowadząca do Paski Club w którym czas się zatrzymał w momencie obchodzenia osiemnastych urodzin przez Gierka. Usiedliśmy tam, wypiliśmy po jakimś napoju nie wierząc zarazem własnym oczom, że ktokolwiek chce do czegoś takiego przyjeżdżać na urlop. Jednak sądząc po ilości parkujących aut cieszy się ten skansen sporym powodzeniem. Po kilkunastu minutach przerwy ruszyliśmy dalej na poszukiwanie granicy z Ruskami. Najpierw udało nam się dojechać do plaży nad Zatoką Gdańską gdzie znajdowała się smażalnia ryb która wyglądem bardziej przypominała piec krematoryjny niż jadłodajnię. Propozycję Moniki "czy może mam ochotę tam coś zjeść uznałem za niesmaczny żart ;-)". Dawno już się tak niczym nie przestraszyłem jak możliwością zjedzenia tam czegokolwiek. Teraz przyszedł czas na leśny labirynt w którym szukaliśmy właściwej drogi w piaskach po kolana i pozostałościach betonowej drogi. W pewnym momencie natknęliśmy się na ogromny radar zapewne monitorujący przepływ niechcianych polskich jabłek na Putinowy stół hehe. Potem jeszcze kilka minut spędzonych na szukaniu i w końcu dotarliśmy do granicy. Keine grenzen jak śpiewał koleś o włosach we wszystkich kolorach świata. Niestety nie w tym wypadku. Tu się nie da przejechać granicy bez przetrzepania kieszeni na obowiązkowej osobistej i dania dobrowolnej darowizny w postaci najchętniej przyjmowanych $$$$. Nie ta bajka hehe. Przeczytałem napis informujący o zakazie przekraczania granicy, została mi pstryknięta fotka przy tablicy granicznej i ruszyliśmy w drogę powrotną. Jako że trasa dotychczasowa wydawała się co poniektórym zbyt łatwa i prosta wracaliśmy inną drogą, przy czym słowo droga należało rozumieć w szeroko pojętym znaczeniu z brodzeniem w głębokich piachach pod stroną górę włącznie. Pot się lał, komary szarpały, zęby zgrzytały, M. opadała już z sił gdy udało się odnaleźć znajomy punkt i spokojnie podążać ku głównej drodze. I cholernie się by się mylił ten kto by pomyślał, że już nic ciekawego się nie mogło zdarzyć. W pewnym momencie na rozdrożu spotkaliśmy dwójkę zagubionych młodych ludzi którzy spytali nas jak dojść do głównej drogi przy której zostawili auto i nie mogą do tego miejsca trafić. Już miałem sie odezwać i skierować ich na główny dukt gdy M. zabrała głos i stwierdziła, że boczną ścieżką będzie lepiej i krócej. My pojechaliśmy oni poszli. Oni mieli na tyle rozumu, że po jakimś czasie zawrócili. Nam, a głównie mi rozum odparował i pojechałem dalej za radą Moniki. Jechałem w zasadzie tylko kawałek bo po chwili było już tylko prowadzenie roweru które o chwili zamieniło w walkę o przeżycie na stromiznach i odganianie się od komarów i pająków. O nastroju panującym w danej chwili nie wspomnę ze względu na bliskość wschodniej granicy ale gdyby rosyjski wywiad miał wgląd w to wgląd, zapewne uznałby tę sytuację za jawną prowokację ;-). Po długich minutach walki o drogę do wolności udało nam się dotrzeć ponownie do Piaski Club, a dalej do miejscowości Piaski. Monika w ramach regeneracji sił pochłonęła gofra z owocami z prędkością nadgofrową i podjęła powrót na kwaterę. Po drodze zaczęło lekko padać. Na szczęście tylko lekko. Po tym co do tej pory przeżyliśmy jazda po wcześniej wspomnianych dziurach była prawdziwą przyjemnością.


Po powrocie schowaliśmy rowery ponownie do auta i 10 minut później rozpętało się na dworze piekło z burzą w roli głównej. W sumie troszkę dziwne, że ta nawałnica nas nie zastała w połowie drogi przy naszym dzisiejszym szczęściu do kłopotów i utrudnień.

Jutro przed nami kolejny dzień unikania polowania na turystę frajera do zakupu kurortowego badziewia ;-)









                                              Dalej jechać to już mi strach nie pozwolił ;-)






                                                                    Zatoka Gdańska



                                          Nadmorskie klimaty w instrukcji obsługi wyciągarki łodzi




                                     Tym to chyba jeździł "Wichura" w Czterech pancernych ;-)






                                                           Górka z piachem do pchania w sam raz (to już jest szczyt)







                                                                      Jest tam kto?????





                                                                 Tajemniczy radar


  • DST 12.00km
  • Teren 6.00km
  • Aktywność Jazda na rowerze

Wstyd i hańba

Środa, 19 sierpnia 2015 · dodano: 19.08.2015 | Komentarze 3

Nie wiem co napisać ze wstydu. Wiem że jestem na urlopie ale także wiem, że przez pierwsze dwa tygodnie miałem (teoretycznie) rower ze sobą, a to powinno skutkować zrobieniem jakichkolwiek kilometrów. Wakacje rozpocząłem w piątek 31 lipca i przez cały weekend napawałem się cudownością całkowitego lenistwa. W poniedziałek zabrałem się za wymianę napędu w MTB (łańcuch, kaseta, kółka przerzutek) i nawet z "powodzeniem" zakończyłem wspomnianą operację. Niestety "powodzenie" nie jedno ma imię bo okazało się, że przednie blaty nie chciały przyjąć nowej reszty, znarowiły się i olały współpracę totalnie. Na taki numer nie byłem przygotowany. Chcąc, nie chcąc zadzwoniłem do Poznania, zamówiłem nową kompletną korbę i poprosiłem o wysłanie do serwisu w Sulęcinie do którego zawiozłem również rower bo sam tego w życiu bym nie wymienił. W piątek miałem telefon, że jest gotowy do odbioru ale dopiero w sobotę byłem w stanie po niego podjechać ;-). W czasie tego tygodnia "nakręciłem" pożyczonym sprzętem ( LUDZI O SŁABYCH NERWACH PROSZĘ O ZAPRZESTANIE DALSZEGO CZYTANIA) 12km. Taaaaaaaaak słownie DWANAŚCIE KILOMETRÓW i żeby dopełnić czary goryczy dodam, że odbyło sie to podczas trzech różnych dni. Ale ze mnie biker hehe. We wspomnianą sobotę odebrałem sprzęciora i......... to by było na tyle jeśli chodzi o mój kontakt z jednośladem. Jakieś usprawiedliwienie? Nie mam kompletnie żadnego. I nawet nie chodzi o to, że temperatury przekraczały te które stosuję w piekarniku szykując niekiedy pieczyste w domu. Ktoś podstępnie rzucił na mnie całun pernamentnego lenistwa, a ja mało że nie szukałem winnego, to jeszcze z tym nie walczyłem. W taki oto sposób przeleciały dwa tygodnie. Po tym czasie zmieniłem miejsce mojego urlopowania. Niestety, mimo najszczerszych chęci nie miałem technicznej możliwości zabrać ze sobą roweru, a jak się na miejscu okazało, byłoby gdzie polatać na szosówce.

Zdaję sobie sprawę, że z takimi przebiegami mogę zostać eksmitowany z szacownego grona użytkowników BS ale obiecuję, zarzekam się, daję słowo i przyrzekam solennie, że jak tylko zakończę urlop to zabieram się do roboty tzn wznowię jazdy na poważnie.

Ps. natknąłem się tutaj na wypożyczalnię rowerów ale 68zł za dobę wydaje mi się lekką przesadą.

Wyspa Brač. Pučišća. I jak tu się nie lenić?

Kategoria MTB