Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi lipciu71 z miasteczka Poznań i okolice. Mam przejechane 33628.42 kilometrów w tym 1743.21 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 25.33 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
Follow me on Strava

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy lipciu71.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

szosa

Dystans całkowity:26164.20 km (w terenie 35.00 km; 0.13%)
Czas w ruchu:904:58
Średnia prędkość:27.46 km/h
Maksymalna prędkość:67.93 km/h
Suma podjazdów:3867 m
Suma kalorii:10866 kcal
Liczba aktywności:354
Średnio na aktywność:73.91 km i 2h 43m
Więcej statystyk
  • DST 72.00km
  • Czas 02:51
  • VAVG 25.26km/h
  • VMAX 59.12km/h
  • Temperatura 8.0°C
  • Sprzęt scott speedster 30
  • Aktywność Jazda na rowerze

Buraki na drodze, wolny dzień i udane rowerowanie

Poniedziałek, 23 lutego 2015 · dodano: 23.02.2015 | Komentarze 12

Zarzucono mi ostatnio, że nie byłem jeszcze nigdy na Osowej Górze, bez bicia się do tego przyznałem.


No i co z tego, że nie byłem. Na Alasce też nie byłem i ma to może oznaczać, że jestem z innej epoki????? W Kambodży z resztą też mnie nie widziano!!!!!


Ale żeby nadrobić to faux pas, dzisiaj ruszyłem na podbój tego wzniesienia. Szczegółami przepysznej porannej kawy nie zanudzam, żeby czasami jakiś smakosz - czytelnik moich wypocin mi do chaty nie wparował i nie zażyczył sobie filiżanki tego napoju, rozsiadając się wygodnie na fotelu ;-)


Szczerze pisząc, jak wczoraj powziąłem taki zamiar, to nie wiedzieć dlaczego, miałem wizję słońca na dzisiejszy dzień. Niestety nic bardziej mylnego. Chmury zasłaniały całe niebo. Ruszyłem przed południem z dużymi chęciami, które mi momentalnie odeszły wraz z pierwszym zderzeniem ze ścianą wiatru. Eeeetam pomyślałem, przecież nie może być, aby tak wiało całą drogę. Jednak MOGŁO jak się później okazało!!!!! Do przedzierania się przez miasto, jak gdzieś sobie chcę wyskoczyć jestem już przyzwyczajony, więc nie ma co biadolić. Ulicę Hlonda wraz z jej zaoraną ścieżką rowerową olałem… hmmm to znaczy, nie byliśmy ze sobą dzisiaj kompatybilni tj. ja i ścieżka. Poleciałem sobie jak panisko trzypasmówką, trzymając się prawego pasa ze względu na to, że nie miałem tam zamiaru nikogo wyprzedzać ;-). Jeśli to czyta ktoś z drogówki to niech śle mandat do scott.pl, bo i tak w razie czego powiem, że mnie rower poniósł wbrew mojej woli i nie miałem na to żadnego wpływu.


Przez Rataje przemknąłem jak gazela, Starołęcka też mi jakoś nie była straszna i mając za kierunek Rogalin dziarsko walczyłem z wiatrem czołowym. Nawet przez chwilę liczyłem na to, że jak już dotrę do terenów zalesionych to mnie drzewa osłonią od tych podmuchów. Byłoby to może logiczne i prawdopodobne, gdyby nie wiało idealnie na wprost mnie, więc nie miało co zasłaniać. Klnąc jak szewc parłem z uporem maniaka do przodu i dawno już bym się poddał, gdyby mi w głowie ciągle nie przewijały się przeczytane słowa „TO TY JESZCZE TAM NIE BYŁEŚ????” Nie byłeś, ale zaraz będziesz, odpowiadałem sobie hehe i dalej walczyłem ze złośliwą naturą. Za Rogalinkiem skręciłem na Mosinę i……. jak by mnie ktoś w tyłek kopnął, takiego dostałem powera za sprawą zmiany kierunku jazdy, a co za tym idzie kierunku wiatru. Teraz to się leciało, a nie jechało. Dotarłem do Mosiny i skierowałem się na Osową Górę wg. wskazówek Tomasza vel Trollking. Wszystko szło dobrze, aż do momentu kiedy miałem skręcić za Tesco w prawo.


Tomasz!!!! Trzeba było zaznaczyć, że ten market jest wielkości kiosku ruchu i łatwo go przeoczyć. Moja siostra ma większą kanciapę na ogrodowe grabki niż ten sklep. Co za złośliwa bestia z niego ;-)


Spytałem dla pewności o drogę niewiasty stojącej pod sklepem, która omiotła mnie oraz moje obcisłe rajstopy powłóczystym spojrzeniem i bliska omdleniu na widok takiego przystojniaka wskazała właściwy kierunek. Gdy już się oddaliłem to usłyszałem hałas jaki powstał kiedy padała zemdlona tym spotkaniem. Ok. może leciutko podkolorowałem opisaną sytuację, ale było blisko.


Wspiąłem się na sławetny podjazd, odnalazłem wieżę widokową i zostawiając rower u jej podnóża podreptałem na samą górę. Widok faktycznie bardzo ładny. Strzeliłem kilka fotek i trzeba było się zbierać do powrotu. Na zjeździe z Osowej jechałem 59.12km/h i sporo można jeszcze tam do tej prędkości dorzucić. Następny cel to sklep rowerowy na Ptasiej. Wiatr wiał w plecy i jechało się naprawdę super, aż do momentu kiedy na wyjeździe z Lubonia TIR zaczął mnie spychać na krawężnik. Nie było w tym miejscu ścieżki, którą bym i tak sobie odpuścił. Dopadłem gnoja na światłach i tłumaczyłem debilowi, że odstęp musi zachować, że go totalnie poj…….., ale kretyn do mnie miał jakieś pretensje. Kurwa, o co??? Że jadę rowerem i jestem mniejszy??? Wraz z zielonym światłem przeuroczą konwersację uznałem za zakończoną. Ale to tylko ja ją za taką uznałem, bo na następnych światłach, kiedy on stał a ja się dopiero zbliżałem zaczął wykrzykiwać przez okno, że obok jest droga rowerowa i powinienem tamtędy jechać. No powinienem, ale nie jechałem ;-) Słowa już do niego nie wypowiedziałem, za to zrobiłem coś z czego nie jestem dumny i nie nadaje się to do opisu na takim blogu jakim jest szacowny Bikestats. Kocham tych prawdziwych maczomenów w swoich wielkich maszynach, ubranych w podkoszulki na naramkach z ćmikiem w czerwonej kalafie. Mój wielbiciel miał zielony podkoszulek.


Dalej już bez przeszkód dotarłem do Cykloturu, zamówiłem lampkę, której nie mieli na miejscu i obrałem azymut na dom. Ponownie przedarłem się przez całe miasto i szczęśliwie zakończyłem dzisiejszą wycieczkę.

Chyba to był najciekawszy wyjazd w rozpoczynającym się sezonie rowerowym.


                                                                              Mosina rządzi ;-)


















                                                                      A to mój sprzęt z lotu ptaka






Kategoria szosa


  • DST 53.00km
  • Czas 01:57
  • VAVG 27.18km/h
  • VMAX 55.00km/h
  • Temperatura 6.0°C
  • Sprzęt scott speedster 30
  • Aktywność Jazda na rowerze

Ciepło, zimno, ciemno, jasno wszystko nieważne gdy można pojeździć na szosie ;-)

Piątek, 20 lutego 2015 · dodano: 20.02.2015 | Komentarze 10

Nie było się nad czym dzisiaj zastanawiać, tylko brać rower pod pachę i ruszyć się dotlenić. Słoneczko jak na zamówienie, obraz za oknem mógł mieć tylko jeden tytuł „Sielanka”. I pewnie by taki miał, gdyby w dalszym planie nie było widać kataklizmu o znienawidzonej nazwie PRACA. Ile to razy już słyszałem od innych:

- a co ty byś robił gdybyś nie musiał pracować?

Ja na to - *&*%^*^#** I spokojna wasza rozczochrana, nudzić bym się nie nudził ;-)

Do tematu roweru podszedłem dzisiaj taktycznie. O 9.00 schodził jeszcze szron z samochodów, więc najpierw zrobiłem zakupy na weekend, potem kawa, a nawet udało mi się rozruszać przednią przerzutkę która zaniemogła nie wiedzieć dlaczego. Skutecznym środkiem okazał się niezastąpiony WD40 zwanym środkiem do wszystkiego. Ponoć zastępuje nawet drogie środki do pielęgnacji włosów, ale te informacje nie są do końca sprawdzone ;-) Dzwony kościelne się rozdzwoniły, a to nieomylny omen, że proboszcz ogłasza godzinę 11.00, tym samym dając mi znak do wyjazdu.

Troszkę chłodno na pierwszych metrach jazdy, ale gdy stanąłem po 1500 metrach na pierwszych światłach i słoneczko mi przegrzało plecy to zamruczałem jak kocur na zapiecku. Za chwilę zapaliło się zielone światło, zamruczał koło mnie jakiś zdezelowany diesel i cały nastrój prysł jak bańka mydlana w kłębach czarnego dymu - to pewnie był znak, że papieża jeszcze nie wybrali ;-). Kierunek Rokietnica, chociaż przez myśl mi przeszło żeby podjechać do rowerowego na Ptasią celem zakupu jakiejś małej mrugającej lampki na przód, żebym był ciut lepiej widoczny dla aut jadących z przeciwka, a zwłaszcza tych wyprzedzających innych. Niestety nie miałem ze sobą tyle monety, a po drugie nie chciało mi się szosówką przedzierać przez cały Poznań. Kupię sobie innym razem. Dojechałem do stacji kolejowej w Rokietnicy, tam zaczerpnąłem dwa głębsze oddechy, wypiłem połowę zawartości bidonu i ruszyłem w drogę powrotną. Wiatr strasznie dzisiaj kręcił, ale trzeba mu oddać sprawiedliwość, że były momenty powiewów w plecy, a takie zjawisko należy zgłosić jako zdarzenie paranormalne, występujące raz na dwa pokolenia. Z przyjemnością stwierdzam, że trzymając kierownicę za rogi, już tak bardzo nie obijam sobie brzucha kolanami, a to oznacza, że WAGA NIE KŁAMIE i jednak coś tłuszczyku zgubiłem hehe. Jeszcze parę kilo i spawy na ramie przestaną puszczać ;-). Po takim budującym stwierdzeniu zafundowałem sobie na koniec najbardziej stromy podjazd na osiedle i lekko zdyszany (lekko haha, sapałem jak lokomotywa Tuwima) dotarłem do domu, gdzie na spokojnie mogłem się zabrać za robienie obiadu.

Dzisiaj serwowałem świeże podgrzybki z porem i kurczakiem w sosie serowym na ciemnym makaronie.
Kategoria szosa


  • DST 52.00km
  • Czas 01:55
  • VAVG 27.13km/h
  • VMAX 52.00km/h
  • Temperatura 3.0°C
  • Sprzęt scott speedster 30
  • Aktywność Jazda na rowerze

Ludzie zejdźcie z drogi, bo listonosz jedzie

Czwartek, 19 lutego 2015 · dodano: 19.02.2015 | Komentarze 4

Budzik dzwonił, dzwonił, dzwonił i się wydzwonił nie budząc mnie, bo miałem go poza sypialnią, dodatkowo za zamkniętymi drzwiami, więc go nie słyszałem. Przynajmniej nie było na kim wieszać psów od rana, skoro sam sobie byłem winny. Nie oznaczało to abym się zestresował tym faktem, bo mimo wszystko zapas czasu na wszystko został spory.

Odwlekając moment wyjścia na zimno przetarłem na mokro szosówkę, bo aż mnie raził bród na niej, jednocześnie zajadając banana. Zaraz szosa dostała blasku należnego sportowej maszynie. Na tym w zasadzie zakończyło się pasmo dzisiejszych porannych sukcesów bo reszta to ciąg małych i mniejszych potknięć „sieroty osmarkanej” czyli mnie.

Przy samym już ubieraniu nadreptałem się po chacie prawie tworząc ścieżki w panelach ciągle czegoś zapominając. Potem przyszedł czas na duperele czyli pompka, dętki itp. Już miałem wychodzić, gdy mój wzrok padł na niezabraną paczkę którą miała wysłać Monika. Doszło teraz szperanie w szafie za plecakiem, aby jej to zawieźć do wysłania, skoro i tak będzie lazła na pocztę. Naturalnie nie byłbym taki skłonny do poświęceń gdyby nie to, że to moja paczka i mój interes aby ją wysłać ;-) Zarzuciłem plecak, wychodzę z mieszkania i… zapomniałem telefonu więc powrót. Tel. mam więc jest dobrze. Wyszedłem przed dom, włączam Endo i….. zabrałem nie ten telefon co miałem, ale nie chciało mi się cofać, stan baterii 31% więc powinna dać radę. W końcu ruszyłem z garbem w postaci paczki na plecach niczym kurier albo inny doręczyciel. 10km dalej przekazuję przesyłkę Monice i kilka kilogramów lżejszy jadę moją trasą do Rokietnicy. Po lutym nie oczekiwałem upału, ale trzy stopnie ciepła lekko mnie przeszyły chłodem. Nie poddałem się i dotarłem do półmetka, gdzie z radością stwierdziłem, że picie w bidonie jest jeszcze bardzo ciepłe. W drodze powrotnej napotkałem zamykające się szlabany, ale skoro zamknęły się dziesięć metrów przede mną, to mrucząc obietnice, że to ostatni, raz przemknąłem pod nimi (tak wiem, mam świadomość że zrobiłem źle). Byłem przy tym czujny niczym ostatni kawałek sernika w zasięgu mojego wzroku. Kilometr dalej pokarało mnie. To samo torowisko, ale już widziałem pociąg więc nie przeginałem i odstałem grzecznie swoje (tak wiem, zrobiłem dobrze ;-) ) Dalej już bez sensacji, na spokojnie dotarłem na osiedle, zaparkowałem pod piekarnią i TU ujawnił się mój dalszy dzisiejszy niefart.

Zsiadłem z roweru przed piekarnią, załapałem się za telefon w którym mam zawsze jakiś banknot na drobne zakupy i stwierdziłem, że kasa została w drugim aparacie który został w domu. Więc szybko do domu, zabrałem środki płatnicze, zamieniłem szosę na MTB, bo po osiedlu tak wygodniej i powrót do piekarni. Coś dziwnie mi się jechało po takiej zamianie. Szybki rzut oka na sprzęt, a w tylnej oponie powietrza tyle co nic. Ok. dam radę. Wpadłem do piekarni, poprosiłem o chleb i wyciągając pieniądze jakoś tak dziwnie poleciały mi klucze od domu we witrynkę co nie spotkało się z aprobatą sprzedawczyni z którą nie przepadamy za sobą z wzajemnością. Powrót do domu już prawie idealny gdyby nie to, że winda nie działa, ale jakoś się wdrapałem po schodach cały szczęśliwy, że pech już nie ma szans dzisiaj mi nic wywinąć i w momencie kiedy skończyłem o tym myśleć, klucz który wyciągałem z kieszeni, wypiął się od reszty tocząc się jak tylko mógł najdalej. Normalnie zacząłem się bać wchodzić do domu ;-).

Pisząc to teraz już wiem, że dzisiejszy pech dał sobie spokój na jakiś czas, aż do momentu, kiedy wymyśli jakiś ciekawy zestaw dowcipów dla mnie. Oby myślał długo ;-)

W miarę czysta szosówka wydawała się być bardzo zadowolona. Jak wiele może zdziałać ogarnięcie szmatą hehe.
Kategoria szosa


Sezon na szosę uważam uroczyście za rozpoczęty

Wtorek, 17 lutego 2015 · dodano: 17.02.2015 | Komentarze 3

Szosówka odebrana wczoraj z serwisu kusiła od samego rana. Widziałem po jej zachowaniu, że czuje się winna, po tym jak tyle czasu jej nie było przy mnie, gdy jej potrzebowałem w dniach, kiedy była ładna pogoda i można było się gdzieś wypuścić. Dodatkowo brudna była jak ostatnia fleja, bo serwis nie uważał za stosowne jej umyć, ja nie miałem wczoraj na to czasu, a dzisiaj nie było na to chęci. Najważniejsze, że znowu jesteśmy razem :-)

Chwilę mi zajęło skompletowanie ciuchów rozsianych po szafach na skutek prania, dopompowałem koła i ruszyłem w drogę. Zanim wyszedłem z domu to widziałem, że oprócz pięknego słońca troszkę wieje, mimo to zostałem niemile zaskoczony odczuciem zimna po ruszeniu w trasę. Ależ to jest przyjemne uczucie kiedy tak lekko się toczy rower na cienkich oponach. Trasa zakontraktowana została na 40km bo czas nie jest z gumy, ciut długo pospałem, a i do pracy trzeba iść. Przez miasto jakoś się przebiłem, a następnie pojechałem drogą na Kiekrz. Po minięciu Golęcina kończą się skrzyżowania i sygnalizacje z czerwonymi światłami, więc można się skupić tylko na pedałowaniu. No czasami trzeba też uważać na miszczuniów Kazachstańskich szos mających rowerzystę na równi z komarem. Dzisiejsze słońce nie omieszkało kilku takim przysmażyć dekla, ze szczególnym wskazaniem na debila który mi zostawił podczas wyprzedzania tyle miejsca, ile ma karta wkładana w szczelinę bankomatu. Nawet nie wyzywałem, bo co będę się nadzierał do powietrza które zostało za nim – nią? W tak oto szczęśliwy sposób dotarłem na Psarskie, gdzie nie mogło być inaczej niż zamknięty przejazd kolejowy. Ale skoro licznik pokazał dzisiejszy półmetek, to nie było powodu abym wyszarpywał ostatnie dwa włosy z głowy z nerwów. Po nawrocie skoro do tego momentu miałem sporo pod wiatr, to nikogo nie powinno dziwić, że teraz miałem jeszcze bardziej pod niego. Mnie w każdym razie w ogóle to nie zaskoczyło. Radośnie pedałując dotarłem szczęśliwie do mojej ostatniej asfaltowej prostej i jadąc nią wymyśliłem sobie, że skoro tak mnie dzisiaj okrutnie przewiało to w ramach rozgrzewki wjadę sobie na osiedle najbardziej stromym podjazdem. Tak też zrobiłem, lecz gdy na początku wzniesienia chciałem zredukować na mały blat okazało się to niemożliwe. Stanąłem, chwilę poudawałem, że się znam i sobie poradzę haha. Ale byłby numer gdyby mi się to udało. Chyba by o tym napisali jako news lutego w jakimś fachowym piśmie dając tytuł „Łamaga stulecia w końcu coś sam naprawił”. Nie dałem nikomu szansy na taki artykuł ;-)

Spojrzałem do przodu na wznoszącą się przede mną stromiznę, spiąłem poślady i zaatakowałem górkę z dużego blatu. Uff udało się, chociaż lekko nie było.

Tak zakończyłem pierwszą szosową jazdę w tym roku, jednocześnie rozpoczynając sezon na wąskie opony i inwektywy pod adresem niektórych nieobliczalnych szoferaków.
Kategoria szosa