Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi lipciu71 z miasteczka Poznań i okolice. Mam przejechane 33628.42 kilometrów w tym 1743.21 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 25.33 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
Follow me on Strava

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy lipciu71.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

Gminy

Dystans całkowity:4589.97 km (w terenie 7.00 km; 0.15%)
Czas w ruchu:169:53
Średnia prędkość:26.55 km/h
Maksymalna prędkość:57.00 km/h
Suma podjazdów:3867 m
Suma kalorii:10866 kcal
Liczba aktywności:29
Średnio na aktywność:158.27 km i 6h 04m
Więcej statystyk
  • DST 229.04km
  • Czas 08:26
  • VAVG 27.16km/h
  • VMAX 54.00km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Podjazdy 1285m
  • Sprzęt scott speedster 30
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Poznań - Kalisz łowiąc gminy

Wtorek, 19 lipca 2016 · dodano: 20.07.2016 | Komentarze 14

Remik w końcu tygodnia rzucił pytanie, czy jest opcja zrobienia jakiejś trasy. Tak się przypadkowo złożyło, że droga była już wytyczona od zeszłego roku i czekała spokojnie na realizację. Przesłałem pytającemu mapkę z naszkicowanym szlakiem do akceptacji. W zamian otrzymałem poprawioną wersję i zasadniczo wszystko było gotowe od strony teoretycznej. Od praktycznej też po ustaleniu miejsca zbiórki w Łęczycy na godzinę 6:30. Osobiście byłem za wcześniejszym wyruszeniem, ale Tomkowi i ten czas wydawał się zbyt wczesny, wręcz nieludzki. Drogo go to w następstwie kosztowało, gdyż.... ale o tym zaś skrobnę :)

Wtorek był dniem startu. Wstałem z zapasem czasu, ogarnąłem się i ruszyłem pod Pajo – miejsce spotkania z Tomaszem. Przyjechał punktualnie i razem podjechaliśmy na miejsce spotkania z Remikiem, który również nadjechał o czasie. Spotkanie z nim było zarazem poznaniem w rzeczywistości. Po kilku zdaniach nastąpił start ostry, który wcale nie był taki ostry, bo i nie było takiej potrzeby. Trasa Puszczykowo, Mosina, Rogalin minęła w chwilę, zapewne za sprawą wielokrotnych przejazdów nią w przeszłości.

Śrem to pierwsza większa miejscowość na naszym szlaku, ale niczym mnie nie zauroczyła. Przejechaliśmy przez nią bez problemów i opuściliśmy bez żalu. Tłumy nas również nie witały i szlochające baby nie żegnały. Przynajmniej takie jest moje odczucie ;-). Pokonując kolejne kilometry, mijając po drodze wioski Pysząca, Chrząstkowo, Konarzyce wjechaliśmy do Książa Wielkopolskiego w którym została zarządzona krótka przerwa regeneracyjna. Wykorzystałem ją na ciacho z makiem i kefir.

Następny odcinek pokonywaliśmy zdawać by się mogło w "stylu pijanego mistrza kung-fu" za sprawą zaliczania gmin, niekoniecznie jadąc w linii prostej. Plusem tego jest możliwość zobaczenia miejsc do których zapewne nigdy bym nie pojechał, minusem czasami kiepska nawierzchnia. Noga za nogą, koło za kołem i znaleźliśmy się w Górze, gdzie zobaczyliśmy pałac wybudowany w latach 1877 - 1878 dla Rudolfa Fischera von Mollarda w stylu renesansu północnego, zwanego również "stylem królowej Anny" - błysnąłem wiedzą? Dzięki kochana Wikipedio ;-). Zobaczyliśmy w Górze również bar, który na tyle zwrócił moją uwagę, że cyknąłem mu fotkę.






Kolejny przystanek regeneracyjny wypadł w Golinie. Tam nastąpiło szybkie wszamanie zakupów i znów czas był w drogę. Następnym epizodem godnym uwagi był pałac w Dobrzycy wybudowany w latach 1798–1799.



Od tego momentu naszym kolejnym celem pośrednim był Gołuchów wraz ze swoim zamkiem. Jednak zanim tam zawitaliśmy, dopadł nas deszcz przed którym zmuszeni byliśmy się schronić pod drzewami. Na tym czekaniu straciliśmy około 20 minut, które również w dalszej części zaważyły o....., ale o tym pod koniec. Gdy przestało padać, zdecydowaliśmy się na jazdę. Niestety woda zalegająca na asfalcie lekko zmieniła stan naszych butów i ciuchów z suchego na mocno wilgotny :). I w takim stanie zawitaliśmy do Gołuchowa. Po zasięgnięciu języka u tubylca, dowiedzieliśmy się gdzie szukać zamku, oraz o żubrach, które ponoć miały być niedaleko wspomnianej budowli. Zamek zobaczyliśmy (Zamek w Gołuchowie – pierwotna,wczesnorenesansowamurowana budowla o charakterze obronnym, kilkukondygnacyjna, na planie prostokąta, zbasztamiw każdym z narożników, która została wzniesiona w latach1550-1560dlaRafała Leszczyńskiego (starosty radziejowskiego i wojewody brzesko-kujawskiego) wGołuchowie.), a na żubry nie wystarczyło czasu.



Na tym etapie było wykręcone około 150 km, więc nikogo nie zdziwił kolejny popas kawałek dalej w miejscowości Piotrów. Zjedliśmy jakieś wyroby cukiernicze, ale czaru tego posiłku dopełniał unoszący sie wszędzie zapach marihuany. Po prostu rozkosz dla nosa. Skąd wiem jak pachnie marihuana? Oczywiście z Wikipedii buhahaha. Naprawdę buhahaha. Niestety towaru nikt nam nie dostarczył, ognia nie podał więc bez niezrozumiałego dzikiego chichotu podnieśliśmy tyłki i pojechaliśmy dalej łowić gminy, a do kolejnej musieliśmy zboczyć ze szlaku i w ten sposób zajechaliśmy do Koźlątkowa.

Następny etap naszej jazdy wyglądał na mapie jak Żyd miotający się po pustym sklepie. Lewo, prawo, lewo, prawo niby bez ładu i składu. A jednak w tym szaleństwie była metoda i to skuteczna :). I tak na naszym śladzie prowadzącego nas GPSa pojawił się Koźminek wraz ze swoim ryneczkiem, OSP i dystrybutorem ponoć zdrowej wody.







                                                                          Ponoć zdatne do picia




Chłopaki pogadali z tubylcami i nadszedł czas rozpatrzenia szans złapania pociągu około godziny 16:00. Niestety (ale tylko dla Tomasza) wychodziło na to, że nie ma na to cienia nadziei. Ja z Remikiem przyjęliśmy te obliczenia po męsku, dochodząc do jedynego słusznego wniosku, że jadąc późniejszym składem będzie więcej czasu na piwo i pizzę ;-). Tomasz miał natomiast jakieś plany w domu obwarowane czasowo. Na jego niefart złożyły się deszcz i co za tym idzie pauza w naszej eskapadzie oraz..... jego chęć dłuższego pospania. Cóż, jak mówi stare przysłowie: kto rano wstaje, ten wcześniejszy pociąg na peronie zastaje :). Ze zgryzoty wyrwał kilka włosów (swoich, gdyż ja własnych prawie nie posiadam hehe) i siłą rzeczy zaakceptował późniejszy powrót.

Przed nami był ostatni odcinek jazdy i przedostatnia gmina do zaliczenia. I w trakcie jej zaliczania, objawił nam się wiśniowy sad, którego nachalne zaproszenie przyjęliśmy zgodnie z zasadą "kradzione nie tuczy :)".



Pojedliśmy owoców do syta i z radosnymi minami kierowaliśmy sie do Kalisza. 14 km przed nim Remik zaproponował boczna drogę z czego skrzętnie skorzystaliśmy, aby nie jechać drogą krajową o dużym natężeniu ruchu. Tam ciut pobłądziliśmy, ale naprawdę niedużo. Naprawdę!!!!! Na główną drogę wjechaliśmy tuż przed Kaliszem, gdzie znów zaczęło padać. Ubrałem się w użyczony przez Remika nieprzemakalny przyodziewek i tak potem gnałem na PKP, że nie zatrzymałem się przy znaku KALISZ. Chłopaki tam stanęli i fotkę sobie zrobili. Przez moje gapiostwo takiej fajnej nie mam :(

Końcowy etap nas zmoczył i w takim stanie wjechaliśmy do centrum. Tam poszukaliśmy tamtejszy rynek, zrobiliśmy pamiątkową fotę i ruszyliśmy na poszukiwanie dworca i pizzerii. W tym temacie poszło nam nawet zgrabnie. Następnie podzieliliśmy zadania. Tomasz pojechał kupić bilety, a ja z Remikiem kupić pizzę na wynos. Ostatecznie okazało się, że Tomek dojechał do nas z biletami, czasu było jeszcze sporo i pizzę zjedliśmy na miejscu. Taki nowy trend, zamów żarcie na wynos i zjedz na miejscu. Może właśnie przetarliśmy nowy kanon mody? Historia nas osądzi :)


                                                                      Finish!!


                                                      Kalisz. Dupy nie urwało, ale za to urwało mi wieżę ;)


Po zjedzeniu faktycznie czas nam się skurczył i w tempie ekspresowym odwiedziliśmy jeszcze pobliski sklep w celu nabycia browarka na drogę. Na PKP byliśmy 5 minut przed czasem. Grunt to idealne zgranie w czasoprzestrzeni i super organizacja. Pociąg przyjechał punktualnie o 18:07, wsiedliśmy i ruszyliśmy w podróż powrotną. Jazda minęła nam na pytlowaniu. Piwo rozdaliśmy w pociągu potrzebującym (oficjalna wersja do druku). Ja z Tomkiem wysiedliśmy na Poznań Dębiec, a Remik na Głównym.


                                                                                Konie odpoczywają :)


                                                                              Nasz driver do domu :)


Wypad uznaję za bardzo udany. Remik, Tomasz (kolejność alfabetyczna) dziękuję bardzo za wspólna jazdę i razem spędzony czas.

Plan został wykonany w 100%, zaliczyłem 15 nowych gmin kontynuując tym samym moją akcję pt. Malowanie Wielkopolski.

Zaliczone zostały: Książ Wielkopolski, Jarczewo, Jarocin, Nowe Miasto nad Wartą, Kotlin, Pleszew, Gołuchów, Blizanów, Żelazków, Ceków Kolonia, Koźminek, Szczytniki, Opatówek, Lisków, Kalisz.

To zdjęcie zakłada kłam stwierdzeniu, że Tomasz nie cierpi ścieżek rowerowych, Z Remikiem w tym czasie jechaliśmy Ulicą ;-)



                                                                                 OSP Murawno






Kategoria 200 z plusem, Gminy, szosa, OSP


  • DST 206.15km
  • Czas 06:31
  • VAVG 31.63km/h
  • VMAX 57.00km/h
  • Sprzęt scott speedster 30
  • Aktywność Jazda na rowerze

Poznań - Konin - Chodów czyli jazda do najdalszego wschodniego krańca Wielkopolski ze Zgrupką Luboń

Niedziela, 10 lipca 2016 · dodano: 10.07.2016 | Komentarze 31

Niedziela miała być spokojna i niczym się niewyróżniająca od innych. I pewnie taka by była, gdyby nie przypomniało mi się w sobotnią noc, że Zgrupka Luboń coś tam planuje. Zajrzałem na ich stronę i faktycznie w planach mieli jazdę do Chodowa - najbardziej wysuniętej wsi na wschodzie Wielkopolski. Doczytałem godzinę i miejsce zbiórki, szybko uszykowałem wszystko co potrzebne do takiej jazdy i położyłem się spać około pierwszej godziny.

O 5:14 budzik wyrwał mnie ze snu. Zjadłem coś, wypiłem kawę i ruszyłem na miejsce spotkania umiejscowione pod Urzędem Wojewódzkim. Tuż przed odjazdem został dokonany podział na szosowców i resztę świata ;-). Miałem mały dylemat, bo szosa miała cisnąć 32km/h, a reszta ciut wolniej. Ostatecznie podpiąłem się do szosówek. Po siódmej ruszyliśmy w kierunku Warszawy w siedem osób z czego jedna na MTB. Przejazd przez miasto rozpoczęty był niewinnie i spokojnie, aż samego mnie to zaskoczyło, ale gdy tylko minęliśmy Antoninek tempo znacznie wzrosło. Jechaliśmy w dwóch rzędach po zmianach z czego najdłuższe dawał Stachu. To była dopiero jego rozgrzewka, ale o tym za chwilę.

                                                                           Obie grupy przed startem



                                                                    Nasza grupa już w czasie jazdy

Trzymaliśmy się cały czas trasy 92. Wioski mijały nam za wioską, wiatr przyjemnie popychał i w ten sposób dotarliśmy do Wrześni. Tu nastąpił krotki postój na stacji, wypiłem colę, zjadłem hot doga i po chwili kręciliśmy dalej już tylko w sześcioosobowym składzie, gdyż jedna osoba planowo zawróciła, mając jeszcze dzisiaj w rozpisce trening biegowy. Słońce wzeszło wyżej, mijaliśmy kolejne miejscowości i nie wiedząc kiedy zobaczyliśmy Konin. Miasto totalnie wyludnione, mimo jedenastej godziny. Problemem było nawet znalezienie jakiegoś czynnego sklepu. W końcu jednak na taki trafiliśmy, kupiliśmy napoje i zrobiliśmy dłuższą przerwę.

W końcu jednak znowu zaczęliśmy kręcić, wyjechaliśmy z Konina, a po kilku kilometrach na zmianę wyszedł Stachu i...... w zasadzie już z niej nie zszedł. Do przodu parł bez jakiejkolwiek oznaki słabości lub zmęczenia. Po kolejnych kilku kilometrach zrobiliśmy jeden rząd i tak juz zostało do końca. Trzeba było mocno pilnować, aby nie zerwać się z koła. Momentami nie wierząc własnym oczom licznik pokazywał 46km/h długimi odcinkami. Gdy wskazania pokazywały grubo powyżej pięciu dych przestało mnie już cokolwiek dziwić ;-) Na chopkach, gdy miał ochotę przepalić nogę po prostu nas o tym informował, odjeżdżał bez jakiegokolwiek problemu i czekał na nas za wzniesieniem. Normalnie Terminator!!!

W takiej scenerii minęliśmy tablicę Chodów - nasz cel. Do tego miejsca nasza średnia z około 180 km wynosiła 34km/h. Normalnie szybsi niż strzała :). Ktoś jednak rzucił hasło, że kawałek dalej jest granica województwa wielkopolskiego i tam pokręciliśmy.






Na miejscu została zrobiona pamiątkowa fotka i zawróciliśmy do Kłodawy w której mieliśmy na tyle wolnego czasu do odjazdu pociągu, że zamówiliśmy pizzę. Kończyliśmy ją jeść na styku czasu i zaraz po ostatnim kęsie ruszyliśmy na dworzec, który okazał się być poza Kłodawą. Po dotarciu do niego, zapasu czasowego mieliśmy tyle, że po zakupie biletów przeszliśmy na peron i pociąg przyjechał.

Był to podwójny szynobus z działającą klimatyzacją, a więc warunki powrotu iście luksusowe. Po lekko ponad dwóch godzinach przyjechaliśmy do Poznania, podziękowaliśmy sobie za wspólną jazdę i każdy ruszył w stronę domu. Do chaty dokręciłem 10 km robiąc w sumie dzisiaj około 206 km.

Dla mnie to był extra wyjazd w szybkim tempie z super ludźmi. Pozostaje mi tylko żałować, że terminy ich wyjazdów pokrywają się z moją pracą i nie bardzo mogę w nich uczestniczyć.

Przy okazji wpadło 15 gmin: Nekla, Września, Strzałkowo, Słupca wieś/miasto, Golina, Konin, Krzymów, Kościelec, Koło wieś/miasto, Grzegorzew, Kłodawa, Chodów, Olszówka




Kategoria szosa, Gminy, 200 z plusem


  • DST 107.74km
  • Teren 7.00km
  • Czas 03:59
  • VAVG 27.05km/h
  • VMAX 40.00km/h
  • Temperatura 17.0°C
  • Kalorie 649kcal
  • Podjazdy 618m
  • Sprzęt scott speedster 30
  • Aktywność Jazda na rowerze

Bo dobra seta nie jest zła :)

Poniedziałek, 20 czerwca 2016 · dodano: 21.06.2016 | Komentarze 4

Wolny poniedziałek. Ciężko wstać w taki dzień wcześniej z łóżka, nawet jeśli się coś zaplanowało. Ruszyłem po ósmej z mocnym postanowieniem zrobienia zgrabnej "setki" w szybkim tempie, by potem mieć czas szykować poczęstunek dla spodziewanych gości.

Początek pokonałem znanymi drogami przez Skórzewo, Dąbrowę, Lusowo i Sady. Następnie przetoczyłem się przez Tarnowo Podgórne, gdzie miałem okazję przejechać całość ścieżkami rowerowymi i co ważniejsze, mile mnie zaskoczyła wysoka jakość i niska upierdliwość tych traktów dla bikerów. Następnie przyszło mi jechać DK92 w sporym ruchu ale za to z szerokim poboczem, aż do miejscowości Gaj Wielki, gdzie odbiłem na Grzebienisko do którego dotarłem po kilku kilometrach. Minąłem jeszcze Ceradz Dolny, gdy pojawiła się przede mną miejscowość Brzoza.


Samo to słowo od kilku lat wzbudza w naszym kraju za każdym razem zaciekłe dyskusje i kłótnie, ale ja za każdym razem starałem sie być na to obojętny. Aż do dzisiaj, za sprawą asfaltu który został skradziony z drogi którą miałem zamiar przejechać. Nie mając ze sobą papierowych map, brnąłem dalej po szutrowym wypasie przed siebie, trasą wytyczoną przez GPS.



W pewnym momencie spotkałem tubylca, który po zagadaniu poinformował mnie, że jeszcze przez 2km jest taka nawierzchnia, potem asfalt. Zgadzało się, droga po 1.5km znów była idealna. Niestety tylko przez kilometr, następnie kawałek bruku i powtórka z rozrywki. Asfalt ponownie zobaczyłem dopiero tuż przed Bukiem. Samo miasto zrobiło na mnie wrażenie zupełnie nijakie, ale to zapewne przez fakt, że liznąłem je ledwie z boku i obrałem azymut Opalenica.

Wyjazd w tamtym kierunku zapamiętam z trzęsawki, która została mi zafundowana za sprawą miliarda łat w nawierzchni drogowej. Potem trochę było lepiej. Przez Niegolewo, Krystianowo, Michorzewo, Rudniki wjechałem do Opalenicy, gdzie przywitał mnie napis informujący, że w tym mieście wyprodukowano pierwszy w Polsce motocykl. Faktycznie nawet stał gdzieś w centrum jeden wiekowy egzemplarz.




Opuszczając miasto naturalnie nie mogło się obyć bez pomyłki co do kierunku :), ale szybko naprawiłem błąd i na pewniaka mijałem Kozłowo, Uścięcice, Dakowy Suche, Piekary, Jeziorki, Rybojedzko (którego w ogóle nie poznałem z czasów moich tam pobytów w latach niepełnoletności) i Wielką Wieś. Opis jakości dróg dla szosówki na tym odcinku w większości nie nadaje sie do druku, a juz na pewno nie, aby go cytować na spotkaniu emerytowanych katechetek.

Ludzie przeważnie w piątek mówią: Dzięki Bogu już weekend. Ja w ten poniedziałek miałem tylko jedno do powiedzenia: Dzięki Bogu już Stęszew. A co za tym poszło, skończyło się rowerowe cross rodeo i zaczęła gładka szosa.

Szerokim poboczem przez Dębienko (tu znalazłem uznanie u kierowcy busa dla mojej koszulki CCCP, a zarazem wprawiłem go w szczerą radość ) i Szreniawę wjechałem do Komornik. I gdy już byłem 3km od domu, dał o sobie znać roztrwoniony czas który straciłem na wszelkiego rodzaju bezdrożach i nierównościach. Zabrakło mi kilku minut abym wrócił sucho do domu. W dodatku gdy zaczęło padać, musiałem się zatrzymać, zdjąć przymocowany do ramy telefon wytyczający dzisiejszą trasę i dopiero ruszyć dalej jeszcze bardziej mokry. Ale dojechałem, setkę zrobiłem i gminy Buk, Kuślin, Opalenica zaliczyłem.






  • DST 265.90km
  • Czas 10:04
  • VAVG 26.41km/h
  • VMAX 47.00km/h
  • Temperatura 28.0°C
  • Kalorie 10217kcal
  • Podjazdy 1964m
  • Sprzęt scott speedster 30
  • Aktywność Jazda na rowerze

Poznań - Szczecinek

Środa, 8 czerwca 2016 · dodano: 09.06.2016 | Komentarze 9

Pobudka godz. 3:00. Na pierwszy ogień poszła kawa, a chwilę później ugotowałem pierogi. Zbieg okoliczności sprawił, że gdy ponad miesiąc temu szykowałem się z Tomaszem do pierwszej w tym roku dwusetki, również przed startem jadłem pierogi. Taka karma ;-). Wszystko było już przyszykowane dnia poprzedniego, więc po drobnym poślizgu czasowym, około 4:20 z pełnym żołądkiem ruszam w trasę do Szczecinka.



Jest rześko. Temperatura oscyluje w granicach 10 stopni. Najpierw przeprawiam sie przez Poznań, naturalnie wyludniony o tej porze. Światła na skrzyżowaniach przeważnie są pulsujące co sprawia, że jadę płynnie.




W końcu wyjeżdżam z miasta i kieruję pierwsze kroki na Wągrowiec.




Ten odcinek drogi znam aż za dobrze, a ruch na nim o tej porze jest jeszcze minimalny. Zajeżdżam nad to samo jeziorko które odwiedziliśmy z Tomaszem w drodze do Torunia. Tym razem nie było pusto. Siedzieli dwaj wędkarze. Jeden w aucie się grzał, a drugi łowił. Chociaż po krótkiej pogawędce słowo łowił było jest mocno na wyrost. Nic nie brało.







A myślałem, że przez  cała drogę będę musiał jechać sam. Nic bardziej błędnego. ON był ze mną cały czas ;-)



W końcu wpadam do wspomnianego miasta i patrząc na ślad GPS ustalonej trasy jadę dalej. Następną miejscowością którą mijam jest Kaliska. Kojarzę ją z planowania trasy lecz gdy już ją opuściłem, moje oko kontrolnie opadło na telefon z wgrana trasą. Ups, źle pojechałem. Na szczęście do cofnięcia nie miałem więcej jak 500 m. Szybko naprawiłem błąd i znów byłem na właściwym kursie. Ja to się potrafię pogubić nawet gdy ktoś mnie prowadzi za rękę hehe. Kolejno mijałem Tarnowo Pałuckie, Łekno, Ludwikowo, Niemczyn, Rakowo, Wiśniewo, Gręziny, Morakowo i Gołańcz. Szczerze mówiąc byłem nawet mile zaskoczony jakością asfaltów do tego momentu.




                                                                                Most nad Notecią


W Gołańczy zaczęło mnie już lekko ssać, a to nieodmiennie znak, że zbliżało się zrobione 100 km. Dokładnej wiedzy nie miałem, bo licznik ustawiłem, aby pokazywał temperaturę. Na wylocie z miasteczka wszedłem do sklepu sieci ABC. W środku było 5 osób. Wszyscy ze wszystkimi o czymś gadali, niby coś wybierali, ale w rzeczywistości nic się nie działo. Czeski film. Po kilku minutach na tapetę wszedł temat 500+ i darmowych książek dla pierwszoklasistów. Nie wytrzymałem, wyszedłem i pojechałem o suchym ryju dalej. Liczyłem, że zaraz będzie następna wioska, a tam kupię co mi potrzeba. Była, ale dopiero za Potulinem i Parkowem, o wdzięcznej nazwie Smogulec. Nie wiedząc dlaczego, ale nazwa skojarzyła mi się z wiedźmami.

Dlaczego? Sam nie wiem.

Tym razem w sklepie byłem tylko ja i sprzedawczyni. Poprosiłem o serek grani, bułkę, wodę, duże ciacho z jabłkami i patyczek do lodów abym miał czym szuflować ten serek. Ekspedientka podając mi każdy kolejny produkt, miała coraz gorszą minę. Podając jako ostatni patyczek, na twarzy miała wypisaną rządzę mordu. Miałem wrażenie, że bierze udział w konkursie na największego paszkwila powiatu. Swoją drogą na moje oko, jak tak dalej będzie obsługiwała to miejsce w pierwszej trójce ma jak w banku :) Przed sklepem znalazłem ustronne miejsce i zrobiłem sobie mini piknik. Gdy już wszystko pochłonąłem, zdjąłem rękawki oraz nogawki, gdyż już było bardzo ciepło i ruszyłem w dalszą drogę. Pierwszy postój wypadł na 117 km.

Minęło pół godziny jazdy i wjechałem do Wyrzyska. I gdy zbliżałem się do jego centrum, pokonując przy tym ładny lecz dziurawy zjazd, coś mi zaczął rower dziwnie tańczyć. Szybki rzut oka i wszystko było jasne. LACZEK!!! Skoro społeczeństwo chciało abym został troszkę dłużej w Wyrzysku, to trzeba było mnie zaprosić na jakiś smaczny obiad, a nie dziurawić gumę :). Na luzie zmieniłem dętkę i ruszyłem bez żalu opuszczając mieścinę. Kawałek dalej kupiłem jeszcze jedną wodę na stacji benzynowej, coś na kształt przeczucia. Była zimna i gazowana. Pychota. Pół wypiłem na miejscu, a resztę wlałem do już opróżnionego bidonu. Spożycie płynów nagle wzrosło.

Tak sobie jechałem spokojnie wioska za wioską podziwiając piękne okoliczności przyrody. Gdzieniegdzie stał bocian w gnieździe, czasami wypasało się bydło (Nie, nie, naprawdę mi nie chodziło w opisie o obżerających za nasze pieniądze polityków, tylko o to bardziej cywilizowane bydło czyli krówki i byczki hehe. Przepraszam jeśli wprowadziłem w błąd) A nawet miałem szczęście zobaczyć białe kruki :)










                                                                                     Białe kruki ;-)


Nawet nie wiem kiedy teren zaczął być pofałdowany, ale co gorsze zaczął wiać silny wiatr - w dodatku przeciwny. W sumie prognozy to zapowiadały, ale liczyłem po cichu, że tym razem się pomylą. Niestety nie tym razem.

Jechało mi się wspaniale lasem, równą drogą z pomagającym wiatrem, aż do miejscowości Łąkie. Tam skręciłem w lewo i.... cofnęło mnie w dwójnasób. Po pierwsze cofnął mnie wiatr, który wiał bardzo mocno czołowo, a po drugie cofnęło mnie do epoki wczesnego Gierka za sprawą jakości drogi. O ile wiatr mogłem zrozumieć, to nie mogłem pojąć kto ukradł lepiszcze czy też inny wypełniacz z jezdni, pozostawiając w zasadzie tylko kamyki. Jazda po tym niewiele różniła się od jazdy brukiem. W taki właśnie sposób brnąłem ze świętą trójcą (czołowy silny wiatr, kiepski asfalt i hopki). Na szczęście tragiczna nawierzchnia po 5 km została zmieniona na znośną i jakoś to szło.

Po raz drugi odezwał się we mnie dzisiaj głód. Bidony też już wyschły ale powiedziałem sobie, że przerwę zrobię dopiero po przekroczeniu 200 km. Gdy na liczniku było 198,5 km oczom moim ukazało się Józefowo, ale skoro słowo zostało wypowiedziane, to przed ustalonym limitem nigdzie nie staję. I to nie był błąd. To był wielbłąd. Co prawda po wyjeździe z Lędyczka droga nr 22 była luksusowo gładka, lecz nigdzie nic nie można było kupić. Dodatkowo zignorowałem drogowskaz na Okonek, gdyż ślad GPS kazał mi jechać prosto. Jak się później okazało, urządzenie w jakiś sposób zaczęło pokazywać inną opracowaną trasę. W każdym razie zamiast skręcić pojechałem prosto.

Głodny, spragniony i zły dojechałem do miejscowości Podgaje. A tam znałem knajpkę gdzie dają zjeść dużo i dobrze. Zamówiłem kotlet po kowalsku z frytkami i zestawem surówek, oraz 1.5 l wody. Wszamałem to wszystko jeszcze zanim talerz dotknął stołu :) Syty zamówiłem jeszcze kawusię i przegadałem chwilę z kierowcą TIRa. Jak już odsapnąłem, ruszyłem zrobić ostatni odcinek trasy.


Ruch na jedenastce był masakryczny. TIR za TIRem. Plan był genialnie prosty, jak najszybciej dojechać do Lotynia i uciekać w boczną drogę. Niby proste, ale zmęczenie już dawało o sobie znać, wiatr nie pomagał, a hopka poganiała hopkę.

W końcu jednak zobaczyłem tablicę Lotyń i odetchnąłem. Ale tylko na chwilę, gdyż jadąc przez miasteczko nigdzie nie widziałem drogowskazu ze skrętem na alternatywną (boczną) drogę do Szczecinka. Stanąłem z boku, sięgnąłem do tylnej kieszonki w której trzymałem papierową mapę i..... KURWA MAĆ wyrwało się z mojego gardła. Mapy zgubiłem na tym krótkim 15 km odcinku od ostatniego postoju. Musiałem zatem wprowadzić w życie plan „B”. Odjechałem kawałek, stanąłem w cieniu, oparłem rower o płot, na tym samym płocie zawiesiłem okulary rowerowe, założyłem korekcyjne i rozpocząłem przywracanie śladu GPS na właściwe tory. I gdy tak sobie grzebałem w telefonie, do przeciwnej strony płotu podbiegł wielki pies i zaczął na mnie ujadać. Co gorsze, moje okulary wisiały na oczku płotu dokładnie na wysokości jego pyska. Nie bardzo miałem jak je zdjąć. Do tego wszystkiego otwory w płocie były na tyle duże, że pół psiej mordy wystawało na zewnątrz. Nastąpił lekki impas. Ostatecznie zasymulowałem odjazd, a gdy bydle odbiegło dostatecznie daleko, szybko podjechałem po okulary i je zdjąłem z płotu. Takie coś to chyba tylko mi się mogło przydarzyć.

Prawidłowy ślad ostatecznie został pokazany na ekranie i pojechałem w dalszą drogę. Naturalnie okazało się, że pojechałem troszeczkę za daleko. Skręciłem prawidłowo i po chwili pożałowałem tego. Droga to były asfaltowe kratery. Na zjazdach momentami musiałem zwalniać do 10 km/h, aby nie pogiąć kół. Parłem jednak dziarsko naprzód. Znów zaczynało mi brakować picia, a za zimną colę mógłbym zabić. Na horyzoncie pojawiła się Żółtnica – ostatnia wioska, którą kojarzyłem przed metą. Była tam nawet OSP, ale jakaś taka nijaka.





Za nią był sklepik. Wszedłem do środka, podbiegłem do lodówki, a tam typowo wiejski zestaw rozrywkowy: piwo, gorzała i energetyki. Spytałem sprzedawcę o zimną colę lecz ten tylko wzdrygnął ramionami. Zły wyparowałem ze sklepu. Na wyjeździe zobaczyłem drogowskaz SZCZECINEK 10. Cholera, myślałem że miałem trochę bliżej.

W końcu dojechałem do upragnionego napisu SZCZECINEK.


Gdy go minąłem zadzwoniłem do M. aby mi podała godziny odjazdów pociągów, bo zapomniałem spisać. Najbliższy miałem za 40 minut i tylko kawałek do stacji. Przyspieszyłem na finiszu i wparowałem na dworzec. Kupiłem bilety oraz zapytałem gdzie jest jakiś sklepik, bo na sucho nie zamierzałem wracać. Powiedziano mi, że na końcu deptaka przez dworcem. Podziękowałem i wyszedłem. Deptak co prawda znalazłem natychmiast, lecz powaliła mnie jego wielkość. Na dobrą sprawę to można go było nakryć w całości jednym butem :). Sklepik też odszukałem, kupiłem też niezbyt zimną colę oraz trzy napoje 0,5 l o kolorze bursztynu każdy. I gdy piłem w pośpiechu coca-colę przed sklepem, podeszła do mnie lekko podcięta niewiasta i zaczęła zadawać dziwne pytania. W końcu się uparła i koniecznie chciała dowiedzieć ile dzisiaj przyjechałem. Na nic moje wykrętne odpowiedzi, że rower tylko pożyczyłem od kolegi, że tylko go odprowadzam i sam prawie nie jeżdżę. Była tak uparta, że nachyliła się nad licznikiem i po chwili stwierdziła:

- aleś chłopie najebał tych kilometrów, dobrze nie widzę bo nie mam okularów, ale chyba żeś zrobił 25 km. :)     (cytat)

Fakt, dobrze nie widziała hehe. Prawda by ją zabiła, a ja nie wyprowadzałem jej z błędu. Wróciłem na dworzec, po chwili przyjechał pociąg, zapakowałem się do środka i rozpocząłem powrót do Poznania. W przedziale siedziałem przez całą drogę sam. I bardzo dobrze, przynajmniej nikt krzywo nie patrzył jak wypijałem to co sobie kupiłem na drogę. Po niecałych trzech godzinach przybyłem na Poznań Główny, a dalej spokojnie rowerem pokonałem ostatnie 12 km do domu.



Ostatecznie zrobiłem ponad 260 km, z czego ostatnie siedemdziesiąt pod mocny wiatr. Na chwilę obecną moja kondycja wystarcza na dokładnie tyle. Wypiłem sporo, bo aż 6 litrów płynów na trasie, kawę, colę i 3x0,5 w pociągu. I nadal nie byłem dobrze nawodniony.

Zaliczone 10 nowych gmin pod które ułożyłem tą trasę: Damasławek, Gołańcz, Wyrzysk, Łobżenica, Złotów obszar wiejski, Zakrzewo, Lipka, Lędyczek, Szczecinek obszar miejski i wiejski.




Kategoria 200 z plusem, Gminy, szosa, OSP


  • DST 101.31km
  • Czas 03:39
  • VAVG 27.76km/h
  • Sprzęt scott speedster 30
  • Aktywność Jazda na rowerze

Żurek i szaszłyki motywacją roku 2016 :)

Piątek, 6 maja 2016 · dodano: 08.05.2016 | Komentarze 19

Wodziliśmy z Krzysiem paluchem po mapie szukając celu do jazdy. Po tych poszukiwaniach zakrojonych na szeroką skalę padło ostatecznie na Lutol Suchy. Po śniadaniu nie było sensu zwlekać z jazdą, bo był jeszcze do ugotowania żurek i szaszłyki do zrobienia. Ale nie chęć gotowania, tylko jedzenie tego wszystkiego było motorem napędowym do zrobienia kilometrów i zgubienia na zapas kalorii :)

Pierwszy raz z pełną świadomością wyjechałem ubrany na krótko wiedząc, że nie zmarznę. Przez Zarzyń, Pieski i cholerne górki Lubuskiego dojechaliśmy do Międzyrzecza. Przejechaliśmy miasteczko bez przeszkód i skierowaliśmy się dalej. Przed Bukowcem oczom naszym ukazała się wycinka drzew bardzo ciekawą maszyną której nazwy nie znam. Na tyle nas to zaabsorbowało, że postaliśmy chwilę patrząc jak kilka drzew zmienia swój punkt widzenia ze stojącego na leżący ;-)

Ruszyliśmy w dalszą jazdę cały czas pod wiatr i mając wrażenie, że więcej mamy pod górę niż w dół. W końcu dotarliśmy do Lutola Suchego, gdzie nastąpiła konsternacja co dalej? Na nawigacji sprawdziłem dystans do Zbąszynka. Pokazało 12km. Decyzja – jedziemy!!!

Nadal walcząc w centralnym wiatrem minęliśmy Rogoziniec w którym strzeliłem fotkę ciekawej figurki stojącej przed kogoś domem. Następnie przyszła kolej na Dąbrówkę Wielkopolską i wpadliśmy do Zbąszynka.




                                                    Nowa gmina zdobyta :)

Nowa gmina zaliczona. Po samej miejscowości chwilę się pokręciliśmy z racji tego, że oboje byliśmy tam pierwszy raz. Zjedliśmy po ciastku z piekarni, wypiliśmy colę pod sklepem i ruszyliśmy w drogę powrotną.

                                                                              Miasto kolejarzy 

 Tym razem szczęście było pełne, bo wiatr wiał nam w plecy, zatem jechało się dużo łatwiej. Już za Międzyrzeczem zachciało nam się gonić innego rowerzystę. Wypruwając sobie przy tym flaki :) aż w końcu go dogoniliśmy. Na nasze nieszczęście był młody, zacięty i to jechał całkiem szybko nieświadom naszego „pościgu”, co zaowocowało naszym zziajaniem :)

Znowu ukazał nam się Międzyrzecz, uzupełniliśmy bidony i nadal ze sprzyjającym wiatrem wjechaliśmy do Piesek. Ostatnie 9km pokonaliśmy po słabej jakości asfaltach i po kilkunastu minutach zameldowaliśmy się na naszym agro.

Nowa gmina została zaliczona, setka zaliczyła się przez przypadek. Miodzio!!!


Bonusem był ugotowany przez Wojtka żurek. Szybki prysznic i już siedziałem w talerzu zupy. Chwilę potem w drugim ;-)


  • DST 61.65km
  • Czas 02:26
  • VAVG 25.34km/h
  • Sprzęt scott speedster 30
  • Aktywność Jazda na rowerze

Bez sił

Wtorek, 3 maja 2016 · dodano: 04.05.2016 | Komentarze 14

To, że dzisiaj wyruszyliśmy zrobić jakiekolwiek kilometry graniczyło z cudem. Walki wewnętrzne trwały do godzin wczesnego popołudnia.

- dyspozycja organizmu w skali 1-10 wynosiła 2

- ilość chęci oceniałem na 3

- na szczęście obowiązkowość oscylowała koło 9 punktów :)

Ruszyliśmy zdobyć dla mnie jedną mizerną gminę Torzym. Przez pierwsze 15km każda górka była osobnym wyzwaniem na miarę zawrócenia kijem Warty. Humor poprawił długi zjazd do Sulęcina. Następnie przez Ostrów i Tursk, Małuszów idealnie gładką drogą zbliżaliśmy się do Torzymia, (zdjęcie w lustrze), lecz nie wjeżdżając do niego przez Grabów, Walewice i Koryta dotarliśmy do drogi krajowej na której mimo święta, panował spory ruch. W Poźrzadle wzrok nasz padł na piramidę.

Nie trzeba jechać do Egiptu żeby zobaczyć jeden z cudów świata ;-)

Fotka nas uwieczniła, zebraliśmy się w sobie i po chwili już byliśmy w Łagowie. Tutaj obowiązkowa Princessa i Pepsi (oczywiście w puszce). Przerwa dobiegła końca.

Jak po chwili się okazało koszmar niejedno ma imię. To co nam zaserwował odcinek Łagów – Wielowieś nie był w stanie zmieścić się w mojej głowie. Wytrzęsło nas za wszystkie grzechy. Takiego koszmaru nie wymyśliłby nawet Hitchcock. Po przejechaniu tego wszystkiego średnia wycieczki tylko przez przypadek była powyżej zera :) Nigdy więcej!!!


Kończąc ten wpis znów zaczynam się bać. Kolejny wieczór integracyjny nadchodzi wielkimi krokami. A to dopiero wtorek.

Jak mam dożyć do niedzieli ;-)???












Kategoria Gminy, szosa


  • DST 65.25km
  • Czas 02:32
  • VAVG 25.76km/h
  • Sprzęt scott speedster 30
  • Aktywność Jazda na rowerze

Pisane na kolanie

Niedziela, 1 maja 2016 · dodano: 04.05.2016 | Komentarze 6

Druga jazda na długim weekendzie. Przez Zarzyń i Pieski dotarliśmy z Krzysiem do Międzyrzecza. Następnie po paru kilometrach wykonaliśmy skręt i zaliczając Popowo, Zemsko zbliżyliśmy się do Bledzewa, dochodząc przy okazji jakiegoś szosowca, razem z którym pokręciliśmy do Chyciny w której czekali na nas znajomi. Postawili nam colę i ruszyliśmy w drogę powrotną.

Dojazd do naszego agro minął błyskawicznie, gdyż w planach już była motywacja. Kolejna integracja :)
Kategoria szosa, Gminy


  • DST 91.15km
  • Czas 02:47
  • VAVG 32.75km/h
  • VMAX 48.00km/h
  • Temperatura 13.0°C
  • Sprzęt scott speedster 30
  • Aktywność Jazda na rowerze

Ścig, fun i fart czyli Supermaraton Obornicki

Sobota, 16 kwietnia 2016 · dodano: 17.04.2016 | Komentarze 23

Jak zaplanowałem tak zrobiłem, czyli zapisałem się na Maraton Obornicki. Tak było kilka tygodni temu.

Wczoraj odebrałem pakiet startowy i wróciłem do domu zrelaksować się przed jazdą.

Następnego dnia budzik pokazał, że sprawnie działa i wykopał mnie z wyra skoro świt. Wszystko było spakowane do torby dnia poprzedniego, więc rano nie musiałem sobie zawracać głowy duperelami. Naturalnie rower do niej się nie zmieścił :) Wypiłem kawę, zrobiłem przedziałek i razem z M. ruszyliśmy w drogę do Obornik. Droga przebiegła bez przeszkód i po dotarciu na miejsce miałem dwie godziny do startu. Chwilę się poszwendaliśmy po okolicy, potem zrobiłem 10km rozgrzewki i powoli zajechałem na miejsce startu. W końcu nadeszła kolej na naszą grupę (start co 2min) i ruszyliśmy.



                                                                                   Przed startem



                                                                                 Strach w oczach ;-)


Początek spokojny. Następnie zaczęło się szarpanie, nierówna jazda i uwalnianie adrenaliny. Po kilku kilometrach okazało się, że jadę już tylko z jedną osobą. Niestety był za mocny, tempo za wysokie dla mnie. Powiedziałem, że ja odpuszczam bo się ujedziemy w dwójkę. Zwolniłem i podłączyłem się do tych za mną. Od tego momentu jazda stała się płynna. Niestety po chwili doszła nas i wyprzedziła kolejna grupa. Ktoś krzyknął:

Może oni wcale nie są tacy mocni? - i pociągnęliśmy za nimi.

Ja wytrzymałem jakieś 3km i..... podziękowałem. Byli zdecydowanie za mocni :) Na tym etapie (to był około 22km) byłem zdyszany, zdegustowany i napakowany mocnym postanowieniem, że na cholerę mi takie ściganie. Ponownie połączyłem się z tymi co mnie dogonili.

Na tym etapie w kilka osób zaczęliśmy równo współpracować i już znowu byłem zadowolony z uczestnictwa w czymś takim. Ot taka mała zmiana nastroju jak u baby :)

Na czterdziestym kilometrze był bufet. Wody nie chciałem, pierwszego banana nie złapałem, a za drugim podejściem chwyciłem połówkę (tego owocu, nie flaszkę hehe) i jechaliśmy dalej. W pewnym momencie zorientowaliśmy się z Piotrem (nr 24), że w zasadzie tylko w dwójkę pracujemy na zmianach reszta się wiezie, a jak już wyjdą na przód to tempo spada. W końcu widząc przed sobą od dłuższego czasu inna parę przyspieszyliśmy, urwaliśmy naszą ekipę, dogoniliśmy i zaczęliśmy w czwórkę współpracować. I było nawet fajnie, ale niestety od momentu obrania kierunku powrotnego, wietrzysko pokazało pazurki.

Wiało dosyć mocno. Z boku, na wprost, z drugiego boku. Tempo wyraźnie spadło. Na tym etapie wyścigu w zasadzie kto miał mnie wyprzedzić to już to zrobił, a wyprzedzającymi była nasza grupka, która się powiększała o tych co złapali koło. Niestety wkrótce było jasne, że pracuje nas tylko trójka (z czego jeden prawdziwy wiekowo senior - szacun). W takim zestawieniu zbliżaliśmy się do mety.

6km od niej zerwaliśmy tych, co tylko nygusowali na kole.

3km od finiszu dojechał do nas ktoś, kto wyglądał jak PRO.

Ostatni odcinek minął nie wiadomo kiedy. Pojawiła się w zasięgu wzroku meta, dałem co miałem w pedały, nogi zapiekły i...... z naszej czwórki przeciąłem linię mety jako trzeci.


                                                                     Uff nareszcie meta :)

Kawałek dalej otrzymałem medal i z Piotrem pojechaliśmy jeszcze kilkaset metrów rozluźnić nogę. Zaraz potem zostałem namierzony przez Monikę i poszliśmy oglądać przyjazdy kolejnych szosowców.


                                                                              Zabawa się udała, jest fun :)


Pół godziny później dotarła do mnie informacja, że w szkole dają obiad dla zawodników.

Nigdy nie odpuszczam darmowych posiłków hehe.

Niestety okazało się, że potrzebny jest do tego talon załączony w pakiecie startowym, który oczywiście został w domu. Po krótkiej negocjacji jednak otrzymałem prawo do koryta i zjadłem co mi dali.

Dalej to powstała mała konsternacja co robić dalej. Monika najwyraźniej chciała jechać do domu, a ja zostać do końca, gdyż było sporo nagród do rozlosowania. Najgorsza w tym wszystkim była spora rozpiętość czasu, gdyż do zamknięcia imprezy było grubo ponad 2h. Dodatkowo od jakiegoś czasu padał deszcz i było lekko chłodno. Doszliśmy bezboleśnie do porozumienia, przeczekaliśmy jakoś ten bezczynny czas i w końcu nadszedł moment wręczania nagród. zwycięzcom poszczególnych kategorii. Tu nie miałem żadnych szans się załapać na cokolwiek.

W końcu nadszedł moment losowania nagród. Tu muszę nadmienić, że suma ich to ponad 50tys. zł, a więc organizator imprezy stanął na wysokości zadania. Co mi się bardzo podobało to fakt, że było ich dużo, a nie jedna o wielkiej wartości.

Pierwsi szczęśliwcy zgarniali ze sceny różne nagrody: koszulki, talony na paliwo, krawaty i koła do szosówki.

Dobra, wiadomo że o tym co po wyścigu nie piszę tylko po to, aby nastukać liter do tego wpisu :)

Deszcz zacinał, wiatr wiał, Monika powoli traciła cierpliwość, a jeszcze trochę tych gadżetów było na scenie. I nadszedł moment gdy prowadzący wyczytał MÓJ numer!!!

WYGRAŁEM KOMPLET KÓŁ DO SZOSY!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

DT SWISS R24 SPLINE!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

Całe szczęście że mam uszy, bo inaczej uśmiech by mi skończył z tyłu głowy :). Nigdy nic nie wygrywam, a tu taki fart. W podskokach odebrałem nagrodę w strugach deszczu i po chwili już jechaliśmy do domu. Tym szczęśliwym zbiegiem okoliczności wytrąciłem Monice wszelkie argumenty odnośnie długiego czekania na finał imprezy, pękły niczym bańka mydlana.

PODSUMOWANIE

Piotr (24) dziękuję za wspólną jazdę i pomoc w momentach mojego kryzysu. Jechało się super, szkoda że inni jechali na sępa.

Monika dziękuje za cierpliwość wyrozumiałość. Było warto ;-)

Impreza zorganizowana doskonale. W zasadzie nie było powodów do narzekań. Ja wywiozłem tylko dobre wspomnienia, a wygrane koła to BOMBA BONUS!!!!!!!!!

Średnią z 91km osiągnąłem około 32.5km/h. Liczyłem na ciut więcej, ale pretensje tylko do siebie. Żarcie, browary forever ;-)!!!!!!!


Przypadkiem zaliczyłem trzy gminy: Ryczywół, Połajewo, Budzyń. Też fajnie.




  • DST 201.60km
  • Czas 07:10
  • VAVG 28.13km/h
  • VMAX 51.00km/h
  • Temperatura 22.0°C
  • Sprzęt scott speedster 30
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Poznań - Bydgoszcz - Toruń

Wtorek, 5 kwietnia 2016 · dodano: 06.04.2016 | Komentarze 23

Skoro wczorajsze kręcenie odbyło się pod hasłem „Oszczędzaj nogi, bo masz tylko dwie”, to dzisiejsza jazda miała się odbyć zgodnie z twierdzeniem „Zajedź nogi, skoro masz aż dwie” :)



                                                               Poranny widok z okna

Pogoda nareszcie zaczęła przypominać ideał. Plan dalszej jazdy zrodził się w tygodniu i po małych roszadach z dniem wolnym, uzgodnieniu szczegółów z Tomaszem współtowarzyszem wyjazdu i ustaleniu kierunku jazdy, który ze względu na zmienny wiatr pozostawał do samego końca nieznany, został ostatecznie ukierunkowany na Toruń z zaliczeniem Bydgoszczy.




Co dziwne, mimo wczesnej godziny obudziłem się kilka minut przed czasem. Na śniadanie zjadłem mistrzowską porcję pierogów z mięsem (lubię delikatne śniadanka hehe), których sporo zostało z wczorajszej nadprodukcji, wypiłem obowiązkową kawę i w zasadzie byłem gotowy do drogi, gdyż wszystko miałem uszykowane dnia poprzedniego. Korki odbębniłem, a dalej puściłem się Wartostradą oglądając Katedrę o poranku. Punkt zborny ustalony był na Lotos Śródka i tam też zawitałem kilka minut przed czasem. Te kilka minut oczekiwania pozwoliły mi się zorientować że:

- nie włączyłem Stravy

- zgubiłem papierowe ksero map z wytyczoną trasą do granic Wielkopolski ( bo tyle tylko miałem materiału do wytyczenia w tym kierunku)

- licznik rowerowy już „zjadł” 33% z tego krótkiego dystansu. Dziwne

Tomasz przyjechał punktualnie i po przywitaniu oraz pamiątkowym zdjęciu ruszyliśmy w zaplanowaną trasę. Ponownie została zaliczona droga w korkach do Koziegłów. Później było już tylko lepiej, a za Czerwonakiem zwykły codzienny ruch. Gdzieś za Murowaną Gośliną Tomasz wypatrzył małe kameralne jeziorko, a zrobienie fotki uzasadniło krótką przerwę.







Następnym punktem programu były Skoki, w których delikatnie się zakręciliśmy, aby po chwili znaleźć się w tym samym miejscu i na właściwej drodze. Od tego momentu jechaliśmy śladem gps. Początkowo droga była kiepskiej jakości, na szczęście później nastąpiła poprawa. W międzyczasie zrobiło się na tyle ciepło, że został zarządzony krótki postój na zrzucenie zbędnych ciuchów. Nieopatrznie miejsce zostało wybrane przy młodych byczkach.

Dlaczego nieopatrznie? – bo gdy jeden z nich rozpoznał w mojej osobie przodującego w regionie mięsożercę, chyba mu się to nie spodobało, a w jego oczach zobaczyłem żądzę odwetu :)

Czy ten byczek z byka spadł, skoro myślał, że się będę z nim bił?

Bo mu zjadłem pół rodziny?

I to by miał być powód :)?

A propos. Braciszek był ostatnio lekko żylasty jako roladka ;-)

Nawiasem mówiąc, spokojnie mógłbym stanąć z nim w szranki, ale komu w drogę temu czas i z tą oto wymówką oddaliliśmy się od napastnika, a ja zachowałem niesplamioną dumę walecznego wojownika hehe.

                                                           Ten z prawej miał do mnie jakieś "ale"


Kawałek dalej w Kłodzinie stał przy drodze, chyba już nie nowy wóz strażacki. No może był tylko trochę używany ;-)




Ale to co nas spotkało po kilku kilometrach, nie puściliby w wiadomościach przed 23:00 z powodu nadmiaru wrażeń i wyrażeń. Dramat, mordęga, zgrzyt szprych, przekleństwa, szukanie winnych czyli DROGA BRUKOWA O DŁUGOŚCI 2-3KM. Tak, to ja tak wytyczyłem trasę. Zaraz zapewne będą się mnożyć pytania dlaczego tędy. A zatem uprzedzam. Droga tak została poprowadzona bo:

- gminy w Wielkopolsce same się nie zaliczą

- wytyczając trasę nie wiedziałem o istnieniu tej drogi o takiej nawierzchni

Jasne? – no mam nadzieję, że się rozgrzeszyłem :)

Trzęsawki jednak nie zamierzałem dostać, więc spokojnie, poboczem, po trawce przejechałem to cholerstwo. Tomasz zgrzytał potem zębami, bo mu to średnią zepsuło hehe.


                                                               Czy naprawdę trzeba tu cokolwiek pisać?

Większą miejscowością na naszym szlaku był teraz Żnin. Wytropiliśmy w nim spożywczaka do którego wszedłem z zamiarem uzupełnienia płynów, a wyszedłem dodatkowo z drożdżówką. No nie całkiem z całą, bo była tak perfekcyjna, że jeszcze przed kasą miałem już jej tylko połowę. Niestety kasjerka nie dała się na to nabrać i skasowała za całą. Co za czasy, wszystko człowiekowi policzą hehe. Tomasz jak zobaczył ten łakoć, zaraz pobiegł i też sobie kupił.

Gdyby w Poznaniu były takie wypieki, to ja bym się toczył a nie chodził z obżarstwa!!!

Za Żninem był niestety spory ruch na drodze. Aby nie jechać drogą ekspresową zmuszeni byliśmy wjechać do Szubina. Następnie luksusową drogą zbliżaliśmy się do Bydgoszczy, ale zanim to nastąpiło, wyhamowało nas skutecznie w Białych Błotach, gdyż najprostsza trasa miała w sobie znamiona zakazu poruszania się rowerami. Spytałem człowieka pracującego na słupie o drogę i kierunek dla nas oczywisty wybił nam z głowy jako z góry skazany na oddalanie się od zamierzonego punktu pośredniego naszej trasy. Z kolei kolejna zapytana o drogę osoba dość jasno i precyzyjnie wyjaśniła jak dotrzeć boczną droga do Bydgoszczy. Niestety zawirowania w kosmosie i luźny układ plam na słońcu spowodowały, że zanim znaleźliśmy właściwy azymut, to dwukrotnie znaleźliśmy się w czarnej d...... po prostu zabłądziliśmy. Trzeci wybór drogi był trafiony w dziesiątkę. Za to, aby nigdy nie znaleźć się na takim leśnym dukcie z rowerem szosowym, dałbym o wiele więcej niż dziesiątkę. Piach po osie, piach po kolana. Momentami miałem wrażenie, że to właśnie tutaj kręcono większość scen „W pustyni i w puszczy”. Osobiście wybrałem wariant „B” pokonywania tej drogi mianowicie poruszałem się skrajem lasu prowadząc rower. Chyba była to jedyna rozsądna opcja. Gdy dotarliśmy do asfaltu, znowu zaistniał dylemat: którędy dalej?

Z opresji wybawił nas taksówkarz, którego zatrzymałem i dokładnie wytłumaczył jak dalej. Teraz już bez przeszkód wjechaliśmy do miasta. Od tego momentu przestał mi działać licznik rowerowy i mimo prób uruchomienia nie chciał zaskoczyć. Pech :(

Bydgoszcz. Miasto jak miasto, niczym mnie nie oczarowało i niczym nie przeraziło. Ok, wyjątek stanowił most przez który wyjeżdżaliśmy na Toruń. Zanim jednak tam wyjechaliśmy, kupiłem dla nas napoje.

Cholerną zaletą jest - nie jadąc samemu, spokój podczas jakichkolwiek zakupów o swój rower, bo zawsze wiadomo, że ktoś ma na niego oko.

Potem tradycyjnie trochę pobłądziliśmy, aby ostatecznie skierować się do Torunia inną drogą niż zaplanowałem. Miało to swoje dobre strony, bo droga okazała się w miarę komfortowa z szerokim poboczem i oczywiście przejechałem wspomnianym mostem. Niestety nie było jak się na nim zatrzymać i zrobić fotki. Szkoda.

W połowie drogi jakość asfaltu znacznie uległa pogorszeniu. Momentami na łatach i nierównościach wpadałem wraz z rowerem w dziwne wibracje. I po jednych z takich wstrząsów Tomasz coś zaczął za mną krzyczeć. Zatrzymałem się i w prezencie dostałem od niego mój własny licznik. Musiałem poluzować cholerstwo w czasie prób uruchomienia i niedokładnie zakliknąłem.

Dzięki Tomek!!!

I nareszcie Toruń. Zrobiłem zdjęcie roweru przy tablicy i pognaliśmy dalej, gdyż była spora szansa, że zdążymy na pociąg powrotny o 16-tej z hakiem. Cały odcinek z Bydgoszczy zmagaliśmy się z wiatrem wiejącym centralnie z przeciwka. Masakra!!!



                                                                                           Prawie meta


Zdążymy. Tomasz dokręcał brakujące kilometry do 200, a ja w tym czasie kupowałem bilety. Do pociągu wsiedliśmy 5 minut przed odjazdem. Niestety nie było już czasu, aby cokolwiek kupić do jedzenia lub picia, więc wyruszyliśmy co prawda planowo, ale o suchym pysku i pustych brzuchach.

Nawiasem mówią bardzo lubię jazdę pociągami, zapewne przez to, że rzadko mam na to okazję, ale to czym nam przyszło podróżować przeszło moje najgorsze koszmary. Na moje oko nasz skład powinien już być złomowany w dniu mojego przyjścia na świat, ale ten egzemplarz wbrew prawom natury jakoś przetrwał, miał się dobrze i chyba jeszcze pojeździ jakieś..... kilkadziesiąt lat :)



                                                Ogary poszły spać. Nie jednak nie spały tak trzęsło ;-)


Kilka stacji po tym jak ruszyliśmy dosiadł się do nas gość, który jak wyszło z rozmowy miał kiedyś do czynienia z rowerami. A skoro tak to nie omieszkałem zapytać, czy nie ma czasami odsprzedać piwa. Miał tylko jedno dla siebie. Co za pech :(

Kilka stacji dalej dosiadło się kolejne towarzystwo. Znowu zarzuciłem wędkę, zapytałem i.... o błogosławiony towarzyszu podróży, niech twoje imię będzie wielbione w pieśniach ludowych. Miał i odsprzedał, niestety tylko jedno. Ale to "niestety" dotyczyło tylko Tomasza, który z resztą nie chciał.

Jak można nie chcieć? Ale to już niech rozsądzają światlejsze od mojego umysły.

Piwo było jakie było, ale smakowało wybornie. Niczym ambrozja!!! Niestety miało jeden poważny mankament. Strasznie szybko się skończyło :(


Wagonu medali to piwo na targach konsumenckich może nie zdobyło ale smakowało wybornie


Gadając z Tomaszem o wszystkim nagle go oświeciło, że jedziemy przez Poznań Wschód i mogę wysiąść wcześniej.

Chyba miał mnie dość i znalazł sposób na wcześniejsze pozbycie się mnie hehe.

Za Pobiedziskami zacząłem zbierać powoli manele i gdy zajechaliśmy na wspominaną stację, pożegnaliśmy się i wysiadłem. Stąd miałem jeszcze 5 km do domu, co pozwoliło mi osiągnąć ostateczny dystans dnia 201 km. Pięknie.

W oczach miałem dwa pragnienia. Jeść i pić!!!

Kiedyś wykreśliłem tę trasę aby była jak by co. I się przydała. Obliczenia lekko chybiły jeśli chodzi o dystans, bo pierwotnie zakładane było na taką rundę 170 km, ale miejsce spotkania plus jakieś objazdy zgotowały miłą niespodziankę w postaci „dwusety”. Płakać nie ma nad czym ;-)

Dodatkowo droga została tak wytyczona, aby złapać trzy gminy Wielkopolski w tamtym rejonie, a reszta to wartość dodana.

W sumie wpadło 10 gmin: Mieścisko, Kłecko, Mieleszyn, Janowiec Wielkopolski, Szubin, Białe Błota, Bydgoszcz, Dąbrowa Chełmińska, Zławieś Wielka, Toruń.

Tomasz bardzo dziękuję za wspólny wypad i towarzystwo. Mam nadzieję, że wspólnie jeszcze coś dalszego wykręcimy.





Kategoria Gminy, szosa, 200 z plusem, OSP