Info

Więcej o mnie.




Moje rowery
Wykres roczny

Archiwum bloga
- 2018, Październik1 - 2
- 2018, Wrzesień3 - 3
- 2018, Lipiec3 - 5
- 2018, Czerwiec13 - 4
- 2018, Maj14 - 3
- 2018, Kwiecień17 - 8
- 2018, Marzec10 - 5
- 2018, Luty1 - 0
- 2017, Grudzień1 - 0
- 2017, Listopad5 - 0
- 2017, Październik11 - 6
- 2017, Wrzesień15 - 11
- 2017, Sierpień5 - 1
- 2017, Lipiec14 - 42
- 2017, Czerwiec14 - 55
- 2017, Maj14 - 25
- 2017, Kwiecień15 - 47
- 2017, Marzec15 - 98
- 2017, Luty11 - 45
- 2017, Styczeń7 - 41
- 2016, Grudzień17 - 99
- 2016, Listopad12 - 70
- 2016, Październik13 - 57
- 2016, Wrzesień16 - 77
- 2016, Sierpień11 - 26
- 2016, Lipiec17 - 166
- 2016, Czerwiec15 - 103
- 2016, Maj14 - 94
- 2016, Kwiecień21 - 172
- 2016, Marzec11 - 81
- 2016, Luty12 - 80
- 2016, Styczeń3 - 40
- 2015, Grudzień14 - 85
- 2015, Listopad12 - 76
- 2015, Październik19 - 89
- 2015, Wrzesień21 - 122
- 2015, Sierpień4 - 15
- 2015, Lipiec21 - 63
- 2015, Czerwiec15 - 50
- 2015, Maj22 - 100
- 2015, Kwiecień14 - 106
- 2015, Marzec14 - 97
- 2015, Luty12 - 77
- 2015, Styczeń10 - 33
- 2014, Grudzień3 - 7
- DST 81.15km
- Czas 02:41
- VAVG 30.24km/h
- VMAX 57.00km/h
- Temperatura 9.0°C
- Sprzęt scott speedster 30
- Aktywność Jazda na rowerze
W dwójkę jednak raźniej
Środa, 9 września 2015 · dodano: 09.09.2015 | Komentarze 1
Wczoraj jakoś tak przez przypadek wyszło, że zgadałem się z Tomaszem na wspólne kręcenie. Zaplanowane było, że On zrobi setkę, ja mniej z racji braku czasu. Spotkaliśmy się rano w Kozich tuż po rozwianiu się porannej mgły i ruszyliśmy na zaplanowany dystans. Wiatr który zasadniczo nie istniał troszeczkę jednak utrudniał nam jazdę, przy czym Tomaszowi vel Trollking z BS bardziej z racji tego, że uparł się dawać dłuższe zmiany. Nie byłem godzien spierać się w tej kwestii, wszak młodzież przodem ;-). Na pierwszej poważnej górce musiał jednak biedak za mną poczekać gdyż kilka różnic nas dzielących, plus moja nienawiść do wszelkiego typu podjazdów dała o sobie znać (czyt. wymiękłem) Za Murowaną Gośliną planowo skręciliśmy w lewo i w Długiej Goślinie Tomasz postanowić zrobić fotkę do kolekcji drewnianemu kościołowi. Kościół ani nie chciał zbytnio pozować, ani też zbyt gadatliwy nie był więc po chwili pojechaliśmy dalej. Jadąc i gadając, gadając i jadąc, mijaliśmy wioski, pola, lasy aż dotarliśmy do Rogoźna czyli celu naszej wycieczki. Tutaj nastąpiły kolejne fotki, tym razem do kolekcji dożynkowej. Kto miał ten szamał batonika, a kto nie miał ten ze wzrokiem uchodźcy wpatrzonego w zachodnią granicę patrzył koledze na ręce które trzymały ten kawał słodkości. W końcu chyba Tomasz nie wytrzymał presji spojrzenia i dał mi kawałeczek hehe. Pycha!!!!Podczas powrotu okazało się, że w porównaniu z poniedziałkiem, część dożynkowych ozdób już została zlikwidowana. To co pozostało, zostało jeszcze raz uwiecznione na kliszy. Dalsza droga powrotna przebiegła między innymi po dwóch ścieżkach rowerowych które to jak zawsze dostarczają szosowcowi wiadro niezapomnianych emocji. Na samym końcu podjechaliśmy pod ALDI-ego po pieczywo słodkie i śniadaniowe, pogadaliśmy jeszcze chwilę i niestety mój czas wolny dobiegł końca, gdyż służba nie drużba do pracy trzeba chodzić. Podziękowaliśmy sobie za wspólna jazdę pożegnaliśmy się i ja za chwilę byłem już w domu, a Tomaszowi pozostało jeszcze całe miasto do pokonania. Z tego co się później dowiedziałem był zachwycony korkami które kwitły na jego drodze.
Tomasz jeszcze raz dzięki za wspólne kręcenie.
Kategoria szosa
- DST 60.61km
- Czas 02:09
- VAVG 28.19km/h
- VMAX 52.00km/h
- Temperatura 12.0°C
- Sprzęt scott speedster 30
- Aktywność Jazda na rowerze
Szczękając zębami
Wtorek, 8 września 2015 · dodano: 08.09.2015 | Komentarze 3
Z samego rana oczom swoim nie wierzyłem. Za oknem nic nie wskazywało, że wieje jakikolwiek wiatr. Było to cokolwiek podejrzane ale trzeba było to sprawdzić. Cichutko wyszedłem z domu i równie cicho aby nie zbudzić wiatru rozpocząłem jazdę. Jakże inaczej się jechało w porównaniu z dniem wczorajszym. Przekopałem się przez pierwszy mega korek, dotarłem do Golęcina i… chyba zbyt głośno wciągnąłem powietrze bo wiatr się obudził ;-). Kto by pomyślał, że tak niewiele MU potrzeba aby przerwał swoją drzemkę i rozpoczął swoje harce. Oceniając pogodę na czuja z balkonu, ubrałem się na krótko. Błąd. 12 stopni plus wiaterek nie napawało mnie jakimiś gorącymi myślami. Dojechałem spokojnie do Mrowina, zrobiłem pętelkę przez Napachanie i przez Kiekrz udałem się w drogę powrotną. Na Solidarności wyprzedziłem „L” z niemałą satysfakcją, a nie było żadnego korka. Domyślam się jakie myśli miał w tym momencie kursant, skoro rowerzysta go wyprzedził. Mógł siebie nazywać na wiele sposobów ale na pewno nie „Demon prędkości” ;-). Później nastąpił dramat pt. Bałtycka i jej korek. Chyba jednak na przyszłość będę wolał przebijać się przez rozkopaną Chemiczną niż ryzykować rozgniecenie przez TIRy.Potem już tylko chwilka na zakup chleba na śniadanie i mogłem się rozkoszować gorącym prysznicem po tym jak jesień pokazała, że już nadchodzi wielkimi krokami.
Kategoria szosa
- DST 104.49km
- Czas 04:47
- VAVG 21.84km/h
- VMAX 46.00km/h
- Temperatura 13.0°C
- Sprzęt scott speedster 30
- Aktywność Jazda na rowerze
Wiatrowo, dożynki i wiatr rzeźnik
Poniedziałek, 7 września 2015 · dodano: 07.09.2015 | Komentarze 4
To co działo się za oknem przypominało wietrzny Armagedon. Zaplanowałem na dzisiaj setkę i wcinając śniadanie zachodziłem w głowę czy to aby rozsądne. Ale, że planów się nie zmienia przy byle niedogodności to gdy tylko otarłem pysk po kawie, zebrałem się w sobie i nieśmiało wynurzyłem się z domu.Pierwszy powiew który przyjąłem dzielnie na siebie zamienił mój rower w łopoczącą chorągiewkę, którą trzymałem dzielnie w ręce i ze wszystkich sił starałem się nie wypuścić. W końcu usiadłem na nim aby go uziemić i ruszyłem w zaplanowaną trasę do Wągrowca. Z początku jazda szła strasznie, a po kilku kilometrach było już katastrofalnie. Około piętnastego kilometra dopadły mnie myśli aby odłożyć jazdę na bardziej sprzyjające warunki. Ale miałbym ubaw z samego siebie gdybym to zrobił hehe. Przed skrętem na Rogoźno wiatr zaczął mnie popychać i jako wieczny malkontent również z tego faktu byłem niezadowolony, bo oznaczało to, że w drodze powrotnej będzie odwrotnie. Biednemu zawsze wiatr w oczy wieje ;-).
Parłem więc do przodu jak podrzędny moczymorda do najbliższego baru. Przed Skokami natknąłem się na policjantów namierzających radarem „szybkich i wściekłych”. Nawet przez moment nie pomyślałem aby się wtoczyć na znajdującą się obok na tym odcinku drogę rowerową. Przez paskudne wietrzysko nastawiony byłem bojowo i w tym momencie wyznawałem tylko jedną zasadę – „będę jechał tak jak ja zechcę, a nie jak mi przepisy dyktują”. Chyba nie chciało im się tracić czasu na tak niepewny mandat skoro klienci w samochodach walili drzwiami i oknami. I bardzo dobrze bo to nie był ani czas, ani miejsce na dyskusje o słuszności mojego wyboru.
Kawałek dalej ujrzałem miejscowość o nazwie Wiatrowo. Tak. Ta nazwa wiele tłumaczyła z czym dzisiaj musiałem się zmagać. Później wjechałem przypadkiem do centrum Wągrowca, zamiast przemknąć obwodnicą i skierowałem się na Rogoźno. Od tego momentu co jakiś czas natykałem się na dożynkowe akcenty. W końcu objawiło mi się Rogoźno, a na mojej twarzy objawił się uśmiech bo to miało oznaczać, że wiatr teraz powinien mi pomagać. POWINIEN!!!!! Ale nie pomagał. Czasami robił wielką łaskę jeśli dmuchał z boku. Zbliżając się do Murowanej Gośliny było już trochę lepiej. Tylko trochę.
Do domu wróciłem ujechany na koń po Wielkiej Pardubickiej.
WIND WON!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Bardzo subtelna nazwa jak na dzisiejszy dzień ;-)

W hołdzie Tomaszowi, dożynkowemu zbieraczowi.








Kategoria szosa, 100 i więcej
- DST 44.61km
- Teren 20.00km
- Czas 02:38
- VAVG 16.94km/h
- Sprzęt scott speedster 30
- Aktywność Jazda na rowerze
Bez wyboru ;-)
Sobota, 5 września 2015 · dodano: 05.09.2015 | Komentarze 5
Targający drzewami za oknem wiatr dawał mi nadzieję, że M. będzie chciała pozostać w domu. Łudziłem się, że podejmie może jakiś internetowy kurs szydełkowania lub kropnie sobie przedobiednią drzemkę, dając mi tym samym sposobność wyskoczenia na szosówkę.Nic bardziej mylnego. W czasie kiedy piłem kawę, potajemnie knułem trasę i siedziałem cicho aby nie wywoływać wilka z lasu, padło pytanie którego się bałem.
To co jedziemy do Strzeszynka? Ależ oczywiście, z najwyższą chęcią – brzmiała moja odpowiedź. Grrr.
No to ruszyliśmy. Wiatr miotał nami na wszystkie strony. Tak miotał tak miotał, że nas zamotał nad Rusałkę, a tam ukazał się moim oczom ogrom zniszczeń spowodowanych sierpniową burzą. Takiej ilości połamanych i powalonych drzew to jeśli nie liczyć Zakopanego po halnym, jeszcze nie widziałem. Miejscami potworzyły się gołe polany z usuniętego już drzewostanu. Dobrze, że jeszcze coś pozostało wyższego niż pokrzywy. Dalej w stronę Strzeszynka też nie było zbyt kolorowo w tym temacie ale mimo wszystko znacznie lepiej. Gdy już dojechaliśmy do półmetka, obowiązkowo zaliczyliśmy pomost, chwilka na podziwianie krajobrazu i naokoło jeziora ruszyliśmy w drogę powrotną. Słoneczko momentami ogrzewało plecy zza chmur, temperatura idealna i tylko wizja pójścia do pracy nieco mąciła sielankę. Posiedziało by się trochę niespiesznie nad wodą.
Powrót nieco zmienioną trasą, bez żadnych przygód. Ale zgodnie z moją zasadą „brak wiadomości to dobra wiadomość” wziąłem to za dobry znak na nadchodzące 100 lat dalszego mojego życia ;-).
I znowu ktoś lustro powiesił w lesie :-)

Kategoria MTB, w ślimaczym tempie
- DST 70.05km
- Czas 02:23
- VAVG 29.39km/h
- Temperatura 20.0°C
- Sprzęt scott speedster 30
- Aktywność Jazda na rowerze
Aptekarz
Piątek, 4 września 2015 · dodano: 04.09.2015 | Komentarze 3
pogoda – jestrower – jest
chęci – są
To na co mi było czekać jeśli wszystko co było mi do szczęścia miałem.
Kierunek obrałem z grubsza zachodni z myślą powiększenia wczorajszej pętelki. Do korka na Bałtyckiej zaczynam się powoli przyzwyczajać. Jeszcze kilka tygodni i się od niego uzależnię hehe. I tak sobie zwyczajnie kręciłem normalną trasą gdy na dziewiętnastym kilometrze stanąłem na zamkniętym przejeździe. I nic by w tym nie było dziwnego gdyby nie taki drobiazg, że stałem 5 minut, a po tym czasie zapory zostały otwarte ale żaden skład w tym czasie nie przejechał. Może pociąg zmienił trasę? W każdym razie duże brawa dla dróżnika.
Potem aby nie być gołosłownym przejechałem przez stałe wahadło, którego dni są już chyba policzone, patrząc na tempo i zaawansowanie prac. Będzie gładziutko. W Mrowinie skręciłem w lewo i fajnym tempem z bocznym wiatrem mijając kilka miejscowości dotarłem z powrotem do Poznania, gdzie Bukowską gładziutką jak stół przemknąłem na Junikowo. Od tego momentu zacząłem powrót, a że prawie 20km przedzierania się przez miasto to już inna historia. Ale opłaciło się bo spotkałem dawno nie widzianą znajomą, pogadaliśmy, pośmialiśmy się i pewnie jeszcze przez jakiś czas by to trwało, gdyby jej berbeć nie zaczął się nudzić i marudzić. W jego wieku nic inaczej nie robiłem jak moi rodzice spotykali swoich znajomych ;-).
Przy ponownym pokonywaniu Bałtyckiej musiałem się przeprowadzić na chodnik tak było ciasno między TIRami. Jazda szosówką po płytach chodnikowych starego typu dostarcza niezapomnianych doznań i szczękania zębami jeszcze jakiś czas potem.
Pod samym domem licznik pokazał mi 69.50km Oj nie będzie Sigma pluć mi w twarz pomyślałem i zrobiłem dodatkowe kółko aby z aptekarską precyzją dobić do równego wyniku.
Kategoria szosa
- DST 60.50km
- Czas 02:03
- VAVG 29.51km/h
- Sprzęt scott speedster 30
- Aktywność Jazda na rowerze
Byle do przodu
Czwartek, 3 września 2015 · dodano: 03.09.2015 | Komentarze 2
Kolejny słoneczny dzień za oknem. Kolejne możliwości na zrobienie kilku fajnych kilometrów. Gdy już się ogarnąłem z porannymi obrządkami w domu, przyszedł czas na rundkę rowerową. Bidony zatankowane, rower zniesiony więc ruszyłem z grubsza wczorajszym śladem. Aura prawie idealna. Sienkiewicz gdyby jeszcze żył to na ten temat by zapewne napisał kilka opasłych tomów wierszy, fraszek i innych dupereli na które dzieciaki w późniejszych czasach by były skazane jako obowiązek do przeczytania.Luźną nogą przejechałem przez pierwszy przejazd, który o dziwo był otwarty. Jeszcze bardziej mnie zdziwiło, że nie skręciłem tradycyjnie w Chemiczną która jest i jeszcze długo będzie nieprzejezdna. Mój spokój trwał tylko do Bałtyckiej która permanentnie zakorkowana spowodowała, że stojąc mogłem się delektować oglądaniem różnych kolorów lakierów na samochodach. Fascynujące zajęcie hehe. Potem już jakoś poszło i nic się nie działo aż do Kiekrza w którym miałem rozterkę sezonu za sprawą wczorajszej reprymendy odnośnie jezdy przez wahadło. Jako, że potulny jestem niczym uczniak pierwszej klasy gimnazjum i łajanie biorę sobie do serca to dzisiaj wahadło sobie odpuściłem i pojechałem przez Starzyny. Pomijając fakt sześciu spowalniaczy na jezdni jechało się jak zawsze świetnie. Wpadłem do Rokietnicy, dalej przedarłem się do Mrowina, przez Napachanie i koło Rosnówka znowu znalazłem się w Kiekrzu robiąc małą pętelkę. W czasie powrotu spotkałem kilku szosowców i jak na prawdziwych PRO przystało nosami dotykali niemal przedniej opony aby czasami przez przypadek nikogo z przeciwka nie zauważyć ;-) Później pozostało tylko jeszcze raz przeczołgać przez calutkie miasto. Gdy już tego dokonałem, zajechałem na mój ryneczek, kupiłem to samo co wczoraj aby zrobić dokładnie takie samo śniadanie jak dnia poprzedniego.
Dobrze, że wczoraj wrzuciłem tu przepis więc mogłem upichcić jedzonko wg niego hehe. Z jedną małą różnicą. Kupiłem kilogram pomidorów po 1.40zł. A co, jest kasa to się rządzi hehe.
Ps. Jutro znowu kropnę się wahadłem ;-)
Luksus życia w mieście ;-)

Kategoria szosa
- DST 61.69km
- Czas 02:09
- VAVG 28.69km/h
- Sprzęt scott speedster 30
- Aktywność Jazda na rowerze
Wrześniowy chłodnik
Środa, 2 września 2015 · dodano: 02.09.2015 | Komentarze 7
Po pierwszym dniu przepracowanym solennie po urlopie nie dość, że położyłem się spać wcześnie jak rzadko to jeszcze nie nastawiłem budzika, pełen zapewnień pogodynki iż będzie rano padać. Faktycznie w nocy przebudziło mnie stukanie deszczu ale gdy nastał ranek po deszczu nie było już śladu. Znaczy się ślad był, ale asfalt wyglądał na suchy. Na szczęście Morfeusz wypuścił mnie ze swoich objęć na tyle szybko, że po obowiązkowej kawie zdążyłem wyruszyć z maleńkim poślizgiem czasowym na rowerową rundkę. Po upałach które ustąpiły, pierwsze wrażenie które odniosłem to wszechogarniający chłód który otaczał ze wszech stron niczym dobrze działająca klimatyzacja. Nawet trudno było dzisiaj mieć pretensje do wiatru który zmaterializował się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Bo w naszym pokręconym kraju nie może być idealnie. Albo upał i stojące powietrze, albo chłodek vel mróz i hulaszcze wichry. Ale aby była jasność, JA NIE NARZEKAM.Ruszyłem beztrosko stałym kierunkiem, nic się nie przejmując silnym przeciwnym wiatrem. Po przekroczeniu pierwszego przejazdu kolejowego zadziałał u mnie syndrom „wiejskiego konia” czyli zamiast jechać Gdyńską do Bałtyckiej, skręciłem w Chemiczną gdzie obecnie jest zwinięty asfalt. Cofać już mi się nie chciało, więc zrobiłem slalom między koparką, spychaczem i drogowcami po ubitej mokrej ziemi, szutrze i żwirku w cudowny sposób nie uszkadzając opon (mam nadzieję). Następnie jakoś pokonałem podjazd do Naramowickiej i po kilku kilometrach nareszcie wydostałem się na szosę. Cały czas zmagając się z wiatrem w myślach cieszyłem się, że w drodze powrotnej będę miał w nim pomocnika. Generując z każdą chwilą kolejne krople potu minąłem Kiekrz, wahadło w Rokietnicy i dotarłem do półmetka w Mrowinie. Powrót rozpoczął się w tempie szybkim, łatwym i przyjemnym za sprawą wspomnianego pomocnika. Taki luksus został brutalnie przerwany przez wywrotkę skutecznie blokującą szybszą jazdę. Po uporaniu się z tym problemem wymusiła na mnie pierwszeństwo dama za kierownicą swojego bolida z debilnym uśmieszkiem na twarzy. Do teraz nie odgadłem czy był to uśmiech przepraszający czy szyderczy. I konia z rzędem temu kto miałby 100% pewności widząc ten grymas. Pokonując ponownie wahadło o dwie sekundy się spóźniłem aby na nim przejechać mając zielone światło. A tak niewiele brakowało abym nie złamał przepisu ;-). Dzięki temu elegancko się umiejscowiłem za jadącym autobusem którego również nijak nie mogłem wyprzedzić aż do Kiekrza. Fatum!!! A gdy już złapałem odpowiedni rytm i nawet przez moment pojawił się cień nadziei, że punktualnie wyjdę do pracy, wówczas spotkałem Tomasza. Skoro nie widzieliśmy się kawałek czasu to przegadaliśmy jakieś 20 minut z boku szosy jak na szosowców przystało. Na nic się zdała z góry skazana na porażkę próba odrobienia przegadanego czasu. Mocno spóźniony wpadłem na osiedlowy ryneczek, kupiłem towar na śniadanie i pomknąłem do domu.
A nie byle co kupiłem, bo śniadaniowy plan zakładał SMAŻONE POMIDORY. PYSZOTA!!!
I jak gnoja wyprzedzić???

Kategoria szosa
- DST 53.57km
- Czas 01:53
- VAVG 28.44km/h
- VMAX 45.00km/h
- Temperatura 39.0°C
- Sprzęt scott speedster 30
- Aktywność Jazda na rowerze
Uprażony mózg
Poniedziałek, 31 sierpnia 2015 · dodano: 01.09.2015 | Komentarze 8
Urlop się kończy. Oczywiście mam na myśli mój urlop, bo wolne dni innych osób w zasadzie niewiele mnie obchodzą. A skoro się kończy, to ja się grzecznie pytam co robi cholerny upał za oknem. Ostatni dzień sierpnia postanowiłem przeznaczyć na aklimatyzację w miejscu zamieszkania, rozpakowanie bagaży z wakacji i przyswojenie nadchodzącej szarej rzeczywistości. Na tych wszystkich czynnościach zeszło mi prawie do 17.00, kiedy to postanowiłem ruszyć tyłek i wsadzić go na siodełko szosówki na której nie siedziałem od miesiąca.Do momentu wyjścia z rowerem pod pachą nie byłem jeszcze do tej pory na dworze. W wojsku takie coś nazwano by karygodnym brakiem rozeznania terenu. Jako, że z wojskiem nigdy mi za bardzo nie było mi po drodze, czułem się lekko rozgrzeszony. W każdym razie gdy ruszyłem o mało co mnie nie zatkało. W zasadzie to jednak mnie zatkało. Poczułem się jak w piekarniku. Jakby mi ktoś w usta wetknął suszarkę. Po pierwszych dwóch kilometrach zawartość pierwszego bidonu w zasadzie nie istniała. Na moje oko to chyba rower to wychlał, bo siebie o takie tempo spożycia w życiu bym nie podejrzewał. Jeszcze przed Golęcinem powziąłem decyzję (z bólem serca) o skróceniu dystansu. Koło Strzeszynka głowa bolała już na całego i domagała się schłodzenia, gdy w oko wpadła mi szklarnia. Oczywiście nie dosłownie hehe. Zajechałem na teren upraw jakiś gównianych roślinek, rozdarłem pyska DZIEŃ DOBRY i… nikt się nie odezwał. Z grubsza przeczesałem teren i nie zobaczyłem żywego ducha. Siebie nie uznałem w tym momencie za żywego. I muszę Tobie powiedzieć drogi czytelniku, że dawno już mi nie sprawił tyle radości zwykły kran odziany w szlauch, który po przekręceniu wajchy wydalał z siebie strumienie zimnej wody. Obryzgałem się z radością, napełniłem bidony i ruszyłem w dalszą nierówną walkę z gotującym się asfaltem. W ramach zwykłej ludzkiej ciekawości uruchomiłem na chwilę funkcję termometru w liczniku i po odczytaniu 39 stopni równie szybko z powrotem przełączyłem na go na dystans. To nie był miły widok. Dalsza ciekawość poniosła mnie do Rokietnicy aby zobaczyć jak się ma wahadło które jak pamiętam rozpoczęło swoją działalność przed Wielkanocą. Prace na nim idą pełną parą. Znaczy się widziałem parę unoszącą się z kubka wypełnionego kawą u jednego z drogowców ;-). Chłopaki pracują aż miło kładąc nowy asfalt. Jak już skończą to na tym odcinku będzie się działo, oj będzie się działo. No chyba, że obok poprowadzą ścieżkę rowerową ): Jakoś się doczłapałem do stacji kolejowej na moim półmetku, polewając co jakiś czas głowę wodą, tam zawróciłem bez chwili ociągania i rozpocząłem odliczanie kilometrów do końca dzisiejszej sauny. Odnosiłem wrażenie, że głowa na tym etapie jazdy ma wielkość dorodnej dyni i niewiele mogłem z tym zrobić. Prędkości w tym upale osiągałem takie, że wydawało mi się iż w oddali widzę upadające drzewa, na nie upadające paprocie, potem kolejne drzewa i gdy już się do nich zbliżyłem, to ludzie wydobywali w tym miejscu węgiel który z nich powstał. To by chyba znaczyło, że strasznie wolno jechałem hehe. W takim zabójczym tempie dotarłem na osiedle Winiary, gdzie dokonałem zakupu butelki wody celem uzupełnienia zapasów. Dodam, że to chyba było najlepiej wydane 89 groszy w moim życiu. Do tej pory nie wiedziałem, że woda może mieć tak fantastyczny smak. Aż mi się nie chciało ruszać od tego sklepiku. Jednak ruszyłem na ostatni etap farsy zwanej „dzisiejsze szosowanie”. Ulica Bałtycka w remoncie, Chemiczna została pozbawiona asfaltu więc chcąc, nie chcąc stałem się zawalidrogą na pewnym odcinku naszej obwodnicy.
Pod górkę na osiedle nie wiem jak podjechałem, bo mój mózg na tym etapie już dawno wyparował. Pamiętam jeszcze tylko, że jakaś litościwa dusza wykopała mnie z windy pod drzwi mieszkania, przez które wtoczyłem się z poważnym zachwianiem równowagi. Ostatnim zrywem resztek sił odstawiłem rower, zarwałem z siebie rowerowe szaty i z gasnącym wzrokiem wtoczyłem się pod prysznic. Podobno wyszedłem spod niego nawet tego samego dnia.
Jeśli czyta te wypociny jakiś początkujący rowerzysta to niech zapamięta ważną złotą zasadę.
NIE WSIADA SIĘ NA SZOSĘ W CZTERDZIESTO STOPNIOWYM UPALE PO MIESIĘCZNYM URLOPIE NA KTÓRYM PICIE WODY, KAWY LUB HERBATY BYŁO TAK SAMO ŹLE WIDZIANE JAK PUSTA KOPERTA PRZEZ KSIĘDZA W CZASIE KOLĘDY.
Podobno od środy ma być chłodniej. Jestem skłonny wysłać tysiące moherów po kolonach do Częstochowy aby to się sprawdziło.
Kategoria szosa
- DST 62.80km
- Czas 02:08
- VAVG 29.44km/h
- VMAX 45.00km/h
- Temperatura 18.0°C
- Sprzęt scott scale 80
- Aktywność Jazda na rowerze
Ucieczka ze szponów rodzinnej sielanki ;-)
Piątek, 28 sierpnia 2015 · dodano: 28.08.2015 | Komentarze 2
Plan na dzisiaj był taki, że....będę grał jak mi zagrają, czyli jeśli przestanie padać to może uda mi się gdzieś wyskoczyć i zrobić kilka kilometrów. Padać przestało przed południem ale siła wyższa zaplanowała spacer, plus drugie podejście do zaliczenia latarni morskiej w Krynicy Morskiej. W latarni była kolejka na godzinę stania. Odpuściliśmy. Swoją drogą ciekawa to nazwa dla miejscowości graniczącej z jednej strony z Zatoką Gdańską, a z drugiej z Mierzeją Wiślaną. Chyba że ktoś kiedyś przywiózł tu sól morską i to właśnie wydarzenie zainspirowało kogoś do nadania tej nazwy w pijanym zwidzie. Jest jeszcze opcja kompleksów jak to u Polaków często bywa. Ok, to tyle na temat ewentualnej historii miasteczka nikomu nie znanej.Gdy w końcu jakże radosny rodzinny spacer o suchym pysku (opcja możliwego rowerowania) dobiegł końca, doczekałem się zezwolenia na wykręcenie kilku kilometrów wśród prychań, marsowej miny i groźby permanentnego focha. Ubrałem sie szybciej w rowerowe ciuchy niż przyłapany kochanek i nie tracąc ani sekundy wyjechałem byle dalej przed siebie, nim zezwolenie zostałoby cofnięte ale z cichym planem zaliczenia jakiejś nowej gminy. Jak by nie spojrzeć cztery tygodnie nie miałem okazji pojeździć w swoim tempie. Nawiasem mówiąc w sierpniu zrobiłem niewiele ponad 50km. W CAŁYM SIERPNIU!!!!!!!!. Pierwsze kilometry to było jak czysta woda dla ryby, jak ryba dla rybaka, jak rybak dla..... nieważne, było zajebiście. Chwilę później z przeciwka pozdrowił mnie szosowiec. Szosowiec pozdrowił mnie jadącego na MTB? Zaiste cuda się działy dzisiaj na wybrzeżu!!!! Jeszcze bardziej się zdziwiłem gdy po chwili zobaczyłem go za sobą, a po minucie już sobie gawędziliśmy o starych Polakach. Niestety różnica w sprzęcie odgórnie skierowała mnie za jego plecy w celu dotrzymania tempa. Nawiasem mówiąc to ja na szerokich oponach (2.1 26 ) z bieżnikiem terenowym czułem sie w tej konfrontacji jak na dziecięcym rowerku. I tak jadąc równym tempem minęliśmy kilka miejscowości, aż do Jantara w którym mieszkał. Tam się pożegnaliśmy, a ja rozpocząłem drogę powrotną. Niestety bez pomocnika jechało mi się wolniej, co absolutnie nie zmniejszyło przyjemności z jazdy. Około 10km od kwatery wyprzedził mnie na crossie gostek w białej cyklistówce. Zabawne w tym wszystkim było to, że zawzięcie pedałując cały czas oglądał się za siebie, czy aby go nie gonię. Trzeba mu przyznać, że szybko osiągnął przewagę około 200m i....tak zostało przez około 5kilometrów. Cały czas sobie ładowałem do głowy, że nie jadę po to aby się ścigać, tylko zaznać przyjemności rowerowania po nieznanych terenach. Niestety. Przyznaję, że nie miałem dzisiaj ochoty na żadne uległości i w końcu mocniej depnąłem, siadłem kolesiowi na koło i skoro juz był na tyle uprzejmy, że nie miał jak mnie z niego odkleić to tak dowiozłem się do samej Krynicy Morskiej. Na ostatnim kilometrze zamieniłem z nim kilka słów, podziękowałem i przez wprawne oko tropiciela zostałem wyłowiony z tłumu przez Monikę. Otrzymałem czas operacyjny minimum na doprowadzenie się do porządku i została określona nieprzekraczalna godzina na stawienie się z powrotem w celu upolowania kolacji.
I wszystko by było cacy, gdyby nie taki drobiazg, że ciepła woda pojawiła sie pod prysznicem w momencie gdy już z niego przestawałem korzystać. To tak jak by po przepysznej kolacji, zapłaceniu rachunku i wyjściu przed lokal, kelner zawołał, że postawił właśnie dla nas na stole darmowy deser. Czyli musztarda po obiedzie. Trzeba się hartować ;-).
Po takiej przerwie i jak na mnie dzisiejszym mocnym tempie na MTB, jutro mogą się pojawić pewne zawirowanie jeśli chodzi o pewność stąpania na własnych nogach hehe. Już to lekko czuję. Ale co nas nie zabija to nas wzmacnia ;-).
Ps . dwie nowe gminy jednak wpadły. Mała rzecz, a cieszy hehe.
Kategoria MTB
- DST 40.46km
- Teren 14.00km
- Czas 02:55
- VAVG 13.87km/h
- Sprzęt scott scale 80
- Aktywność Jazda na rowerze
Rzut oka na ruskich
Wtorek, 25 sierpnia 2015 · dodano: 25.08.2015 | Komentarze 2
Wczoraj wylądowałem na ostatnim etapie mojego urlopu w Krynicy Morskiej. Wybór na to miejsce padł za względu na fakt, że jeszcze nigdy nie byłem w tej części wybrzeża. Dzisiaj wybraliśmy się z M. na wycieczkę rowerową na skraj naszego kraju od strony kiedyś uważanej za jedyny słuszny kierunek. Po złożeniu rowerów w jedną całość (brak możliwości przechowywania w pensjonacie, więc trzymamy je w aucie) i ustaleniu kierunku jazdy na wchód ruszyliśmy ku nieznanemu. Droga była tylko jedna, więc nie było problemu z wyborem trasy. Pierwsze kilometry zaskoczyły mnie nawet przyzwoitym asfaltem ale dosyć szybko to się zmieniło na naszą zwykłą szarą rzeczywistość gdy wjechaliśmy na odcinek drogi który przypominał twarz nastolatka zbombardowaną pryszczami. Mimo jazdy na MTB wytrzęsło nas jak na.... cholernych polskich drogach. Jak się później okazało to była niestety dopiero marna uwertura. Kilka kilometrów dalej pojawiła się miejscowość Piaski, a za nią droga z dziurawych betonowych płyt prowadząca do Paski Club w którym czas się zatrzymał w momencie obchodzenia osiemnastych urodzin przez Gierka. Usiedliśmy tam, wypiliśmy po jakimś napoju nie wierząc zarazem własnym oczom, że ktokolwiek chce do czegoś takiego przyjeżdżać na urlop. Jednak sądząc po ilości parkujących aut cieszy się ten skansen sporym powodzeniem. Po kilkunastu minutach przerwy ruszyliśmy dalej na poszukiwanie granicy z Ruskami. Najpierw udało nam się dojechać do plaży nad Zatoką Gdańską gdzie znajdowała się smażalnia ryb która wyglądem bardziej przypominała piec krematoryjny niż jadłodajnię. Propozycję Moniki "czy może mam ochotę tam coś zjeść uznałem za niesmaczny żart ;-)". Dawno już się tak niczym nie przestraszyłem jak możliwością zjedzenia tam czegokolwiek. Teraz przyszedł czas na leśny labirynt w którym szukaliśmy właściwej drogi w piaskach po kolana i pozostałościach betonowej drogi. W pewnym momencie natknęliśmy się na ogromny radar zapewne monitorujący przepływ niechcianych polskich jabłek na Putinowy stół hehe. Potem jeszcze kilka minut spędzonych na szukaniu i w końcu dotarliśmy do granicy. Keine grenzen jak śpiewał koleś o włosach we wszystkich kolorach świata. Niestety nie w tym wypadku. Tu się nie da przejechać granicy bez przetrzepania kieszeni na obowiązkowej osobistej i dania dobrowolnej darowizny w postaci najchętniej przyjmowanych $$$$. Nie ta bajka hehe. Przeczytałem napis informujący o zakazie przekraczania granicy, została mi pstryknięta fotka przy tablicy granicznej i ruszyliśmy w drogę powrotną. Jako że trasa dotychczasowa wydawała się co poniektórym zbyt łatwa i prosta wracaliśmy inną drogą, przy czym słowo droga należało rozumieć w szeroko pojętym znaczeniu z brodzeniem w głębokich piachach pod stroną górę włącznie. Pot się lał, komary szarpały, zęby zgrzytały, M. opadała już z sił gdy udało się odnaleźć znajomy punkt i spokojnie podążać ku głównej drodze. I cholernie się by się mylił ten kto by pomyślał, że już nic ciekawego się nie mogło zdarzyć. W pewnym momencie na rozdrożu spotkaliśmy dwójkę zagubionych młodych ludzi którzy spytali nas jak dojść do głównej drogi przy której zostawili auto i nie mogą do tego miejsca trafić. Już miałem sie odezwać i skierować ich na główny dukt gdy M. zabrała głos i stwierdziła, że boczną ścieżką będzie lepiej i krócej. My pojechaliśmy oni poszli. Oni mieli na tyle rozumu, że po jakimś czasie zawrócili. Nam, a głównie mi rozum odparował i pojechałem dalej za radą Moniki. Jechałem w zasadzie tylko kawałek bo po chwili było już tylko prowadzenie roweru które o chwili zamieniło w walkę o przeżycie na stromiznach i odganianie się od komarów i pająków. O nastroju panującym w danej chwili nie wspomnę ze względu na bliskość wschodniej granicy ale gdyby rosyjski wywiad miał wgląd w to wgląd, zapewne uznałby tę sytuację za jawną prowokację ;-). Po długich minutach walki o drogę do wolności udało nam się dotrzeć ponownie do Piaski Club, a dalej do miejscowości Piaski. Monika w ramach regeneracji sił pochłonęła gofra z owocami z prędkością nadgofrową i podjęła powrót na kwaterę. Po drodze zaczęło lekko padać. Na szczęście tylko lekko. Po tym co do tej pory przeżyliśmy jazda po wcześniej wspomnianych dziurach była prawdziwą przyjemnością.Po powrocie schowaliśmy rowery ponownie do auta i 10 minut później rozpętało się na dworze piekło z burzą w roli głównej. W sumie troszkę dziwne, że ta nawałnica nas nie zastała w połowie drogi przy naszym dzisiejszym szczęściu do kłopotów i utrudnień.
Jutro przed nami kolejny dzień unikania polowania na turystę frajera do zakupu kurortowego badziewia ;-)

Dalej jechać to już mi strach nie pozwolił ;-)

Zatoka Gdańska

Nadmorskie klimaty w instrukcji obsługi wyciągarki łodzi

Tym to chyba jeździł "Wichura" w Czterech pancernych ;-)

Górka z piachem do pchania w sam raz (to już jest szczyt)

Jest tam kto?????

Tajemniczy radar

Kategoria MTB, w ślimaczym tempie