Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi lipciu71 z miasteczka Poznań i okolice. Mam przejechane 33628.42 kilometrów w tym 1743.21 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 25.33 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
Follow me on Strava

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy lipciu71.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

100 i więcej

Dystans całkowity:4729.23 km (w terenie 57.00 km; 1.21%)
Czas w ruchu:153:04
Średnia prędkość:27.52 km/h
Maksymalna prędkość:61.20 km/h
Suma podjazdów:618 m
Suma kalorii:649 kcal
Liczba aktywności:43
Średnio na aktywność:109.98 km i 4h 01m
Więcej statystyk
  • DST 109.49km
  • Czas 04:33
  • VAVG 24.06km/h
  • Temperatura 10.0°C
  • Sprzęt scott speedster 30
  • Aktywność Jazda na rowerze

Wiatr mnie zabił

Poniedziałek, 8 lutego 2016 · dodano: 08.02.2016 | Komentarze 5

Generalnie to dzisiaj mam pretensje do NFL.

Dlaczego? – a to dlatego, że nie było wczoraj transmisji z Super Bowl dostępnej dla mnie na żywo w mojej kablówce, przez co poszedłem wcześniej spać, a rano miałem głupie pomysły. Tym głupim pomysłem było zrobienie dzisiaj pierwszej w tym roku „setki”. Nie, nie chodzi o wódkę. Bo to już mam za sobą hehe.

Obudziłem się sam z siebie około 8:00, a za oknem słoneczko i minimalny wiatr. Zatem się błyskawicznie wyszykowałem i już dwie godziny później byłem gotowy do drogi. Ma się to tempo hehe. Niestety moje guzdranie miało wymierną cenę, którą przyszło mi później zapłacić w postaci wzmagającego się z chwili na chwilę wiatru.

Po pokonaniu pierwszych pięciuset metrów czar dobrego samopoczucia prysł, niczym poczucie humoru jedynego słusznego miłościwie nam panującego Pana Prezesa zaraz po przyjściu na świat. Siła wiatru jaką przyjąłem na twarz, przypominała Pendolino taranujące TIRa. Nie poddawałem się i parłem do przodu niczym dzik w żołędzie. Po pierwszych 5km stanąłem na poboczu i zrobiłem drobiazgową inspekcję roweru aby wykryć najmniejszą usterkę, mającą na celu uniemożliwienie dalszej jazdy. Niestety nic takiego nie wykryłem i ruszyłem w dalszą drogę. Przez Rataje jeszcze jakoś przejechałem ale gdy minąłem Starołękę moje siły były już na wyczerpaniu. Morale się podniosło gdy zdołałem się uczepić za traktorem z przyczepą, a rejestracja wskazywała, że jest opcja na podholowanie mnie aż do Mosiny. Niestety ta sielanka trwała tylko 1km i sprzęcior skręcił, a ja dalej walczyłem z pier… diabelnie silnym przeciwnym wiatrem.

W Wiórku już powziąłem decyzję o skróceniu dystansu, ale gdy  dotarłem do Mosiny, moje ego wlazło mi na ambicję i pchnęło do przodu. Nie aby mi przy tym cokolwiek pomagało, tylko po prostu mnie pchnęło i w ten sposób jechałem dalej.

Jechałem i stękałem, jechałem i zgrzytałem zębami, jechałem i ryczałem. Ja nie jechałem, tylko się wlokłem. Wyprzedzały mnie nawet wiejskie baby idące niespiesznie z chrustem. Przegonił mnie nawet zepsuty stojący kombajn. W uszach cały czas mi szumiał wiatr. Zgroza!!!

I w ten radosny sposób dotarłem w końcu do półmetka. Martwy!!! W tej mojej martwocie skręciłem w lewo na Czempiń i było od tego momentu duuuuuużo łatwiej. Od nowa odkryłem sens rowerowania. Po ośmiu kilometrach skręciłem na Poznań i było jeszcze przyjemniej, bo wiatr łaskawca raczył mnie trochę popychać, a momentami nawet więcej niż trochę. Na odcinku Czempiń – Puszczykowo ilość zakazów jazdy rowerem przyprawiła mnie niemal o oczopląs. Całe szczęście, że tego nie widziałem i mogłem sobie spokojnie jechać jezdnią ;-) W końcu wjechałem do Poznania i wówczas wkradł mi się do głowy pomysł, że skoro tak mnie sponiewierało, to wpadnę nad Rusałkę i chwilę pokontempluję w pięknych okolicznościach przyrody. Tak tez zrobiłem i na miejscu okazało się, że wszystko jest zamknięte, a jedynym gościem w barku jest jakiś rowerzysta. Na szczęście okazało się , iż od zaplecza można coś zamówić do picia. Tak też zrobiłem i dosiadłem się do kolegi po fachu. Przegadaliśmy 2h popijając to i owo, aż w końcu zaczęło mi się robić chłodno więc się pożegnaliśmy, a ja kolejny raz dzisiaj zabrałem się za przedzieranie przez całe miasto.

W końcu dotarłem do domu. Zmaltretowany, przewiany i z morale rowerowym sięgającym równie głęboko jak Rów Mariański. Jednak osiągnąłem dzisiejszy cel i pierwsza „stówa” w tym sezonie stała się faktem. Nie wiem, czy to nie była najcięższa setka w moim życiu.




Kategoria 100 i więcej, szosa


  • DST 102.66km
  • Czas 03:44
  • VAVG 27.50km/h
  • Sprzęt scott speedster 30
  • Aktywność Jazda na rowerze

Setka jak ciąża ;-)

Poniedziałek, 7 grudnia 2015 · dodano: 07.12.2015 | Komentarze 11

To, że na śniadanie zjadłem jajecznicę w jedynym słusznym wydaniu czyli z wędliniarskim wkładem, wcale nie miało oznaczać, iż całe te pochłonięte kalorie musiałem spożytkować w czasie dzisiejszej jazdy rowerem. Niestety tak się jednak stało.
Ale od początku.

Na początku był Chaos, następnie życie wyszło z wody aby…. ok. przewinę trochę dalej ;-)

Z racji ustawowo wolnego dzisiaj dnia pracy niespiesznie zjadłem śniadanie, przejrzałem neta, wypiłem kawę i zadzwoniłem do kumpla czy będzie na swoim remontowanym przez fachowców mieszkaniu w Mrowinie. Zasadniczo chodziło mi o to aby mieć jakiś cel do jazdy, a dodatkowo jakieś cztery kilometry więcej do dzisiejszego dystansu. Okazało się, że będzie, więc się z grubsza umówiliśmy.

Gdy ruszałem nie było może jakiegoś oślepiającego słońca ale nie padało i temperatura była odpowiednia. Kręciłem sobie stałą trasą przez Strzeszyn, Kiekrz, Rokietnicę i dojechałem do Mrowina. Kawałek dalej znalazłem się pod domem kumpla którego oczywiście jeszcze nie było.

Inna sprawa, że gdyby kiedykolwiek zjawił się na umówione spotkanie punktualnie, wówczas chyba wrota niebios by się rozstąpiły i Najwyższa Instancja by się osobiście pofatygowała z góry aby własnymi oczami z bliska ujrzeć ten cud. Jak na razie może Najwyższy spokojnie siedzieć w fotelu i grać w PS, bo punktualność kumplowi nie grozi ;-).

Pomyślałem sobie, że skoro go jeszcze nie ma to pojadę kawałek dalej do miejscowości Góra, co mi da wynik 70km w obie strony. Dokręciłem do Góry i do głowy przyszedł mi pomysł, że może jeszcze by dać kumplowi chwilę aby się nie okazało, że jeszcze go nie ma. Czyli postawiłem sobie kolejny cel – Kaźmierz. Dojechałem tam, a nawet kawałeczek dalej i wychodziło mi, że zakończę dzień z wynikiem ciut powyżej 90km. W tym momencie zadźwięczały mi w głowie słowa skierowane wczoraj przez nieznaną mi osobiście niewiastę:
”Lepiej pisz kiedy walniesz jakąś setkę”

Nie aby moja ambicja była jakoś specjalnie przeczulona, ale skoro był czas, siły i chęci to dlaczego nie? Kropnąłem się kawałek dalej do Sokolnik Wielkich, a że jeszcze trochę brakowało to wyjechałem z nich. Niestety gdy tylko opuściłem wspomnianą miejscowość zaczęła się droga typu „Dobry ser” and „Modny jeans”. W wolnym tłumaczeniu oznacza to: dziura na dziurze, łata na łacie. Wpatrywałem się w licznik jak głodny w suchara, kiedy tylko stuknie mi 50km i będę mógł zrobić nawrót. W końcu to się stało, zawróciłem ale od tego momentu moje plomby już nigdy nie będą się tak dobrze trzymać jak do tej pory ;-).

Wracając przez Sokolniki pokibicował mi jakiś jegomość (miłe), a gdy wjechałem ponownie do Kaźmierza zadzwonił kumpel hehe i pytał gdzie jestem. Wytłumaczyłem, że już byłem gdzie miałem być i do niego wpadnę w drodze powrotnej. Teraz to on czekał ;-).

Po wyjeździe z Kaźmierza wyprzedziło mnie jakieś auto typu mikro wywrotka, stanowczo za blisko jak na moje oko. Pokiwałem z politowaniem głową, popatrzyłem za delikatnie się oddalającym zielonym punktem i wówczas mnie oświeciło, że przecież mogę się za nim powieźć, gdyż wcale nie był taki szybki. Wykonałem krótki sprint, usadowiłem się za nim i ładnych kilka kilometrów wiozłem się za nim ze stałą prędkością 36-37km/h. Zero wysiłku przy tym miałem tylko musiałem być czujny w razie hamowania. W Górze niestety nasze drogi się rozeszły (rozjechały?) i po kilku minutach zameldowałem się u kumpla. Chwilę pogadaliśmy, wypiłem mu resztę wody (sportowców trzeba wspierać hehe) i po chwili pojechałem dalej.

Niestety zaczęło siąpić z nieba. Po 10km siąpiło na tyle mocno, że musiałem się zatrzymać i zdjąć okulary aby cokolwiek widzieć. Im bliżej miałem domu, tym opady stawały się bardziej intensywne, a mokre przejazdy kolejowe stawały się małym wyzwaniem. Na szczęście cało i zdrowo, lekko zmoczony dotarłem do domu. Jeszcze dokręciłem kawałeczek aby „setka” nie była goła jak dziewczyny na kalendarzu mechanika samochodowego. 102km robi różnicę ;-).

Tym samym dzisiejsza setka była dla mnie równie zaskakująca jak ciąża u nastolatki po letnich wakacjach. Niby niemożliwe, a jednak jakoś do tego doszło hehe.

I niech mi nikt, absolutnie nikt ( starszapani skup się ;-) ) nie pisze, że dawno nie byłeś rowerem nad morzem bo zaduszę jak mojego najlepszego pluszaka ;-).

Muszę sobie walnąć jakąś tabliczkę na blogu NIE WŁAZIĆ Z BUCIORAMI NA AMBICJĘ hehe.




Kategoria 100 i więcej, szosa


  • DST 104.49km
  • Czas 03:38
  • VAVG 28.76km/h
  • VMAX 47.00km/h
  • Temperatura 13.0°C
  • Sprzęt scott speedster 30
  • Aktywność Jazda na rowerze

Czyżby ostatnia seta?

Poniedziałek, 26 października 2015 · dodano: 26.10.2015 | Komentarze 10

Jaśnie nam łaskawie panująca piękna pogoda nie pozostawiła mi wyboru odnośnie: być w dom czy być na rower ;-). Skoro już wizualizowałem siebie na tym pieruńskim pożeraczu kilometrów pozostało mi tylko wybrać kierunek jazdy. Dystans trzycyfrowy został wczoraj wieczorem zakontraktowany i mniej nie wchodziło w rachubę.

Udało mi się odespać weekend w którym tradycyjnie zarobiony byłem po pachy i po śniadaniu które dla niektórych ze względu na godzinę mogło być obiadem, ruszyłem w drogę.

Zachciało mi się jeszcze raz odwiedzić Rogoźno więc ruszyłem na północ ku mojemu zdziwieniu pod lekki ale jednak odczuwalny wiatr. Gdy patrzałem przez okno przed jazdą, nie drgnął nawet listek. Minąłem Czerwonak, Owińska, Murowaną Goślinę aby po skręcie i minięciu Długiej Gośliny zagłębić się w drogę gęsto obrośniętą drzewami które już nabrały w całości złotego koloru. Nie wiedząc kiedy, wjechałem do Rogoźna i jak to u mnie bywa prawie całe przejechałem zanim się zorientowałem, że niegdzie nie widziałem skrętu na Oborniki. Jeśli o mnie chodzi ani trochę mnie nie dziwiło, że przegapiłem skręt o którym swoja drogą nie miałem zielonego pojęcia gdzie jest, bo w tę stronę i taką trasą jechałem po raz pierwszy. Inna sprawa, że ja nawet potrafię się zagubić we własnej łazience ;-).

Dobra kobieta na składaku którą zapytałem o drogę wykierowała mnie idealnie i dalej kręciłem kilometr za kilometrem aż do miejscowości Rudy, gdzie nastąpił kolejny zwrot, tym razem już bez pomyłki. Szerokie pobocze na drodze do Obornik dawało komfort jazdy mimo mijających mnie ciężarówek. W pewnym momencie zobaczyłem drogowskaz – Jaracz 1.

To miejsce kojarzy mi się z pewną historią sprzed kilku lat, a ponadto znajomi wybudowali tam fajny dom, więc skręciłem i jechałem drogą której w ogóle nie pamiętałem. W czasie jazdy na tym odcinku zadzwonił do mnie kumpel i coś gadał o jakimś sumie do kupienia od rybaka w Kiekrzu. Połączenie się rwało, niewiele słyszałem ale oczami wyobraźni już widziałem skwierczącą rybę na patelni lub też rzuconą na grilla. Ślinka mi pociekła, odpuściłem dalszą penetrację Jaracza i śmignąłem do głównej drogi licząc na lepszy zasięg i dogadanie szczegółów z kumplem. Gdy już w końcu się do niego dodzwoniłem dowiedziałem się , że owszem sumy są i to nawet kilka ale największy ma 65kg, a najmniejszy 20kg. Taka wielkość stanowczo nie wchodziła w rachubę.

Z narobionym apetytem kręciłem dalej, wjechałem do Obornik i no dziwo zobaczyłem tam korek aut jadących (aktualnie stojących) w stronę Poznania. Całe szczęście, że była możliwość bezkolizyjnego wyprzedzenia. Wyjechałem z miasta, a niektóre z wyprzedzonych samochodów dogoniły mnie dopiero po kilku kilometrach. Zbliżając się do Poznania z moich obliczeń wynikało, że jadąc najkrótszą drogą zabraknie mi kilku kilometrów do setki, więc odbiłem na Kiekrz aby przez Psarskie wbić się na moją prawie stałą trasę treningową na której znam każdy kamyczek zatopiony w asfalcie. Tutaj też się pięknie jechało wśród złotych drzew i zapachu liści. Niestety nic co dobre nie trwa wiecznie i w końcu czar prysł, wjechałem na ulice Poznania. Od tego momentu miałem 10km przedzierania się w ruchu miejskim. Ale przedarłem się i dojechałem do domu szczęśliwy z tego, że taki ładny dzień przypadł kiedy miałem wolne od pracy.

Prawdopodobnie była to ostatnia „setka” w tym roku lecz życie mnie nauczyło, że nigdy nie należy mówić nigdy. W końcu bankowo piźdżawa przypomni sobie o nas i będzie chłostała minusowymi temperaturami. Oby jak najpóźniej.




Kategoria 100 i więcej, szosa


  • DST 119.00km
  • Czas 03:55
  • VAVG 30.38km/h
  • Temperatura 8.0°C
  • Sprzęt scott speedster 30
  • Aktywność Jazda na rowerze

Rundka ze Zgrupką

Sobota, 26 września 2015 · dodano: 26.09.2015 | Komentarze 3

Zmiana godzin pracy w piątek pozwoliły mi zaplanować poranną setkę ze Zgrupką Luboń. Już samo nastawianie budzika na tak wczesną godzinę budziło we mnie odrazę, a zerwanie z łóżka o 6.45 zakrawało na barbarzyństwo. Po pierwszej niechęci na wstanie zebrałem się w sobie, coś zjadłem, na szybcika wypiłem kawę i wyruszyłem spod domu. Minimalny sobotni ruch prawie mnie otumanił jako niemożliwy i nierealny. Do tego lekka mgiełka i osiem stopni ciepła dopełniły krajobrazu tajemniczości. Wszędzie było na tyle pusto, że przez Hlonda puściłem się asfaltem, a w tym czasie wyprzedziło mnie zaledwie kilka aut. Dotarłem na miejsce zbiórki gdzie już ktoś był po chwili ktoś jeszcze dojechał i kilka minut później ruszyliśmy w kierunku Rogalina. Na Starołęce ktoś jeszcze dołączył i od tego momentu było nas dziewięć osób. Po skręcie na Kórnik było lekko pod górkę, akurat na tyle żeby się rozgrzać bo pogoda jeśli chodzi o temperaturę to nas nie rozpieszczała. W Kórniku trwały przygotowania do jakiejś imprezy. Dwie osoby musiały wcześniej wrócić więc nasz stan osobowy lekko się zmniejszył. Dalej przez Zaniemyśl, Polesie, Zbrudzewo zrobiliśmy pętelkę pracując równo na zmianach. Ponownie znaleźliśmy się w Rogalinie i po własnym śladzie wróciliśmy pod Starołęcką Biedronkę. Tam się ze wszystkimi pożegnałem i obrałem kurs na dom. Gdy dojechałem do Ronda Rataje natknąłem się na przejazd setek motocyklistów którzy najprawdopodobniej mieli dzisiaj oficjalne zakończenie sezonu. Ostatni etap powrotu przebiegł już bez przeszkód i po dojeździe na osiedlowy ryneczek zakupiłem kwaszona kapustkę do obiadowej golonki. To się nazywa powysiłkowy posiłek regeneracyjny ;-)

Tym oto sposobem udało się wykonać dziesiątą setkę w tym sezonie. No i fajnie.
Kategoria 100 i więcej, szosa


  • DST 116.79km
  • Czas 03:25
  • VAVG 34.18km/h
  • VMAX 54.54km/h
  • Temperatura 23.0°C
  • Sprzęt scott speedster 30
  • Aktywność Jazda na rowerze

Poznań Bike Challenge - moim okiem

Niedziela, 13 września 2015 · dodano: 14.09.2015 | Komentarze 16

Dzień 13.09.2015 był dla mnie szczególny ze względu na mój pierwszy start w jakimkolwiek wyścigu. Na ten dzień był zaplanowany Poznań Bike Chellange.

Pobudka rano jeszcze przed budzikiem. Ugotowałem sobie makaron, dołożyłem do niego tajny składnik dopingowy w postaci sosu bolońskiego ;-), wszamałem wszystko do ostatniej rurki i zapiłem przepyszną kawą. Gdy już nadszedł czas, ubrałem się, poupychałem w kieszeniach wszystko to co niezbędne ( to co zbędne też) i wyjechałem z domu w stronę Malty na której znajdował się start. Za pierwszym zakrętem spotkałem sąsiada z bloku obok który również tam jechał. Razem, spokojną nogą dojechaliśmy na miejsce. Jako, że było jeszcze trochę czasu, pokręciliśmy się po Targu śniadaniowym, pooglądaliśmy atrakcje przygotowane przez organizatora i zanim się spostrzegłem, miałem do startu zostało tylko 25 minut. Wszędzie dookoła wyczuwalna była nerwówka przedstartowa. Skierowałem się na czuja poszukać sektora. Jeszcze na dojeździe do niego usłyszałem za sobą głośne:

Kurwa, nie wierzę. Mam laczka!!! – pierwszy pechowiec i to zanim jeszcze wystartował.

Ustawiłem się w sektorze „A” na końcu i w zasadzie byłem prawie ostatni aż do startu (120km). Kara za łażenie, zamiast zająć sobie lepszą pozycję. Według zadeklarowanej średniej prędkości powinienem być w sektorze „B”, ale widocznie organizator miał inne plany i wstawił mnie gdzie wstawił. Nie do końca byłem z tego faktu zadowolony, bo wiedziałem, że harty pójdą ostro do przodu i nie będę w stanie się za nimi utrzymać. Po minutach oczekiwania wystartowaliśmy punktualnie o 12.00 I tak jak przypuszczałem. Ci za którymi siłą rzeczy byłem, lekko odpuścili na samym początku i wyścig rozpocząłem z dużą stratą.

Pierwsza prosta na Baraniaka i oczom własnym nie wierzyłem. Prędkość dobijała do 50km/h. Pierwszy zakręt w Zamenhofa i próbowałem doskakiwać po kolejnych zawodnikach do przodu. Na przejeździe przez tory przy Strzeleckiej tradycyjnie pełno leżących wszędzie bidonów które powypadały kolarzom. Na tym etapie jechaliśmy w kilka osób. Przez miasto jakoś jeszcze szło. Po wyjeździe z miasto w stronę Gniezna próbowałem szarpnąć towarzystwo aby dogonić większą grupę która była jeszcze całkiem widoczna przed nami. Szanse na to były realne. Przez jakiś czas trójka z nas pracowała na zmianach, reszta się obijała. Potem jeszcze sam podjąłem próbę ale po chwili już wiedziałem, że samotnie niczego tu nie wskóram. Odpuściłem, poczekałem aż reszta do mnie dojdzie. A gdy już wtopiłem się w grupę tempo zauważalnie spadło. Inna rzecz, że w tym czasie wiatr na otwartej przestrzeni masakrował nas okrutnie. Nie było jak się przed nim chować bo zdawało się, że wieje z każdej strony. Po pewnym czasie doszły nas harty z sektora „B”. zabrałem się z nimi i od tego momentu tempo zauważalnie wzrosło. Poznałem jadącego koło mnie prezesa Zgrupki Luboń (pozdrawiam) i zamieniliśmy kilka słów. Nagle pojawił się przed nami pierwszy punkt z napojami. Jak dla mnie pojawił się zbyt nagle. Na tyle nagle, że tylko ledwie zdążyłem go zauważyć. O sięgnięciu po cokolwiek nawet nie było mowy. Inna sprawa, że nie miałem takiej potrzeby. Zabrałem ze sobą do picia 3x 0.7 rozcieńczone Oshee. Po kilku kilometrach nastąpił nawrót z pomiarem czasu i od tego momentu przez kilka kilometrów wiało porządnie w plecy. Naturalnie poszedł też zaraz „ogień”. Prędkość na tym odcinku oscylowała w granicach 47km/h Grupa zaczęła się rwać i szarpać. Niestety w momencie kiedy czołówka mojej grupy zaczęła przyspieszać byłem w tym momencie na końcu po zejściu ze zmiany. Na dojście przy biernym udziale reszty nie było już szans.

Potem wraz z tym jak zmienialiśmy kierunek jazdy, wiatr wiał czasami z boku, czasem w plecy, ale też prosto w pysk. Na 70-tym kilometrze właśnie gdy dawaliśmy ostro pod wiatr i w dodatku pod długie wzniesienie ktoś wpadł na pomysł aby zamiast jechać w nieładzie, ustawić się dwójkami i dawać zmiany co 300m. zdawało to egzamin przez 3.5km, do momentu aż tylko trzy pary pracowały, a reszta tylko się wiozła. Jakoś dobiliśmy na 80-ty kilometr przed Wronczynem, czyli drugi punkt z napojami. Udało mi się za pierwszym podejściem chwycić butelkę z wodą, pociągnąłem duży łyk, spłukałem słodki smak iso i wrzuciłem resztę do koszyczka. Chwilę potem poszedł w ruch drugi żel i gdy chciałem go popić miękka butelka z wodą wysmyknęła mi się z ręki i wylądowała na asfalcie. Musiałem niestety popić iso, a to już mi było stanowczo za słodko. Na szczęście zaczęło nam wiać znowu w plecy. Ale żeby nie było za dobrze to wjechaliśmy na kilku kilometrowy odcinek drogi gdzie asfalt przypominał Drezno w dzień po zakończeniu nalotów dywanowych w czasie Drugiej Wojny Światowej. Bałem się o koła aby tylko wytrzymały. Normalnie na takim odcinku zwalniam z obawy na sprzęt do 20km/h, tutaj wszyscy jechali grubo powyżej 40km/h, w końcu to nie majówka. Gdzieś za Tucznem był jakiś tajemniczy punkt w którym ktoś rozdawał colę w puszkach. Zorientowałem się w tym jak już go minęliśmy . Ktoś przede mną miał szczęście i chwycił puszkę. Mi pozostało tylko patrzeć jak wypija, a potem wyrzuca puste opakowanie. W tym momencie mógłbym zabić za taki zimny napój. Tym bardziej, że mi pozostało tylko 0.5 iso, a dodatkowo zaparkowała w nim jakaś mucha. W życiu nie dojdę jak się tam znalazła. W każdym razie miałem w tym temacie tylko dwa wyjścia:

- wyrzucić resztę i dojechać o suchym pysku

- zignorować muchę w napoju

Wybrałem drugą opcję ;-). Nawet nie wiem kiedy zmieniła swoje lokum z butelki na mój żołądek hehe. W końcu wjechaliśmy do Poznania. Niestety pozostała jeszcze do pokonania Warszawska pod silny wiatr. Dalej przez Browarną wyjechaliśmy na Majakowskiego. Ten kto miał jeszcze siły czaił się za innymi na finisz. Ja tych sił już nie miałem ale i tak się przyczaiłem. Stanąć na pedałach nie mogłem ze względu na łapiące skurcze, które zaczęły mi dawać znać od osiemdziesiątego kilometra. Na ostatnich 300m sięgnąłem do resztek sił, dałem w pedał i udało się wjechać na metę jako pierwszy z naszej kilkuosobowej grupki. Za metą zdążyłem zobaczyć Monikę robiącą fotki, a chwilę potem zawisł mi na szyi medal za ukończony dystans.

Strefa finischera miała do zaproponowania owoce, burgery, wodę, piwo i napój energetyczny. Ja wziąłem burgera który smakował jak zmielona buda Reksia w dodatku z gwoździami i piwo które nie dało rady zmyć smaku niby posiłku. Razem z M. trochę poczekaliśmy na losowanie skody. Auta nie wygraliśmy więc zebraliśmy się do domu. Po drodze przedzierając się wśród zakorkowanych ulic usłyszałem w pewnym momencie:

- kurwa, to wszystko przez was!!!!!!!!!!!

Rozumiem że miał na myśli nas kolarzy. Ale dlaczego pretensje miał do mnie, a nie do organizatora?

Podsumowując. Z imprezy jestem zadowolony. Niedociągnięcia były ale jak dla mnie mało istotne. Inni mieli mniej szczęścia, szczególnie ci którzy jadąc na 120km na dalszych miejscach, podobno w drugim punkcie nie czekała na nich nawet kropla wody.
Jeśli chodzi o mój wynik, to tak do końca nie jestem zadowolony. Pozostał pewien niedosyt. Następnym razem postaram się zrobić coś aby wypaść lepiej. Średnia by była pewnie lepsza gdyby nie wiatr morderca który mnie miał dla nas serca.
Gwoździem wyścigu był dla mnie chłopaczek w jakiejś wiosce, który kręcił syreną strażacką gdy przejeżdżali właśnie kolarze. Aż mi się morda na to roześmiała. Szacun dla niego i jeśli go kiedykolwiek spotkam to ma u mnie największą czekoladę jaka będzie w sklepie.

Przedstartowe założenia zrealizowałem, czyli:

1. nie mieć awarii

2. nie mieć upadku

3. znaleźć się w pierwszej ćwiartce startujących na 120km

Wszyscy kibice stojący na trasie bardzo pozytywnie nastawieni. Dało się odczuć, że człowiek bierze udział w dużej imprezie.

Aby statystyk stało się zadość to zająłem miejsce:

- open 322/1738
- kategoria wiekowa 41/141



                                                           To mi pozostało plus wspomnienia ;-)






                                                             Ten w żółtym kasku to ja hehe





                                                                                   Radocha jest ;-)



  • DST 104.49km
  • Czas 04:47
  • VAVG 21.84km/h
  • VMAX 46.00km/h
  • Temperatura 13.0°C
  • Sprzęt scott speedster 30
  • Aktywność Jazda na rowerze

Wiatrowo, dożynki i wiatr rzeźnik

Poniedziałek, 7 września 2015 · dodano: 07.09.2015 | Komentarze 4

To co działo się za oknem przypominało wietrzny Armagedon. Zaplanowałem na dzisiaj setkę i wcinając śniadanie zachodziłem w głowę czy to aby rozsądne. Ale, że planów się nie zmienia przy byle niedogodności to gdy tylko otarłem pysk po kawie, zebrałem się w sobie i nieśmiało wynurzyłem się z domu.
Pierwszy powiew który przyjąłem dzielnie na siebie zamienił mój rower w łopoczącą chorągiewkę, którą trzymałem dzielnie w ręce i ze wszystkich sił starałem się nie wypuścić. W końcu usiadłem na nim aby go uziemić i ruszyłem w zaplanowaną trasę do Wągrowca. Z początku jazda szła strasznie, a po kilku kilometrach było już katastrofalnie. Około piętnastego kilometra dopadły mnie myśli aby odłożyć jazdę na bardziej sprzyjające warunki. Ale miałbym ubaw z samego siebie gdybym to zrobił hehe. Przed skrętem na Rogoźno wiatr zaczął mnie popychać i jako wieczny malkontent również z tego faktu byłem niezadowolony, bo oznaczało to, że w drodze powrotnej będzie odwrotnie. Biednemu zawsze wiatr w oczy wieje ;-).

Parłem więc do przodu jak podrzędny moczymorda do najbliższego baru. Przed Skokami natknąłem się na policjantów namierzających radarem „szybkich i wściekłych”. Nawet przez moment nie pomyślałem aby się wtoczyć na znajdującą się obok na tym odcinku drogę rowerową. Przez paskudne wietrzysko nastawiony byłem bojowo i w tym momencie wyznawałem tylko jedną zasadę – „będę jechał tak jak ja zechcę, a nie jak mi przepisy dyktują”. Chyba nie chciało im się tracić czasu na tak niepewny mandat skoro klienci w samochodach walili drzwiami i oknami. I bardzo dobrze bo to nie był ani czas, ani miejsce na dyskusje o słuszności mojego wyboru.

Kawałek dalej ujrzałem miejscowość o nazwie Wiatrowo. Tak. Ta nazwa wiele tłumaczyła z czym dzisiaj musiałem się zmagać. Później wjechałem przypadkiem do centrum Wągrowca, zamiast przemknąć obwodnicą i skierowałem się na Rogoźno. Od tego momentu co jakiś czas natykałem się na dożynkowe akcenty. W końcu objawiło mi się Rogoźno, a na mojej twarzy objawił się uśmiech bo to miało oznaczać, że wiatr teraz powinien mi pomagać. POWINIEN!!!!! Ale nie pomagał. Czasami robił wielką łaskę jeśli dmuchał z boku. Zbliżając się do Murowanej Gośliny było już trochę lepiej. Tylko trochę.

Do domu wróciłem ujechany na koń po Wielkiej Pardubickiej.

WIND WON!!!!!!!!!!!!!!!!!!




                                           Bardzo subtelna nazwa jak na dzisiejszy dzień ;-)





                                                          W hołdzie Tomaszowi, dożynkowemu zbieraczowi.





















Kategoria szosa, 100 i więcej


  • DST 103.09km
  • Czas 03:29
  • VAVG 29.60km/h
  • Sprzęt scott speedster 30
  • Aktywność Jazda na rowerze

Aj aj pszczoła

Wtorek, 14 lipca 2015 · dodano: 14.07.2015 | Komentarze 2

Po głowie chodziło mi zrobić dzisiaj coś dalszego, ale przez gapiostwo (niestety moje) nie przygotowałem sobie trasy, późno poszedłem spać, miało po południu padać i w zasadzie tak do końca nie byłem przekonany czy mi się chce w wolny dzień robić tyle kilometrów. Taka ilość powodów w zupełności mnie usprawiedliwiła, a przynajmniej usprawiedliwiłem sam siebie. Jednak stówka była jak najbardziej realna i po zjedzeniu porządnego śniadania wcieliłem plan zastępczy w czyn. Ruszyłem w stronę Murowanej Gośliny. Wiatr początkowo trochę pomagał, potem ciut przeszkadzał ale obiektywnie patrząc jechało się bardzo lekko i przyjemnie. Na dwudziestym kilometrze skręciłem na Rogoźno gdzie już z góry wiedziałem, że na tym odcinku będę miał w większości pod górkę, a w bonusie dostałem twarzowy wiatr. „Twarzowy” wcale nie oznacza, że poprawia wygląd kolarza ale to, iż wieje prosto w mordę, znaczy się wspomnianą twarz.

Spieszę jeszcze dodać, że takie zjawisko jest bardzo nie lubiane przez palaczy papierosów gdyż przy takim kierunku podmuchów trudno zajarać szluga, a dodatkowo strasznie szybko się samoistnie wypala, pozostawiając bardzo mało smolistego gówna w płucach użytkownika. Ps. Osobiście nie palę, nie jaram, nie jestem w szponach tego nałogu ;-)

Dobra bo odbiegłem od tematu. Dojechałem do Rogoźna, skręciłem na Wągrowiec i pomykałem sobie po idealnie gładkim asfalcie przez 14km. Wpadłem do miasta gdzie z punktu człowieka wyrzuciło na obwodnicę w stronę Poznania i po chwili jechało mi się milutko przy akompaniamencie klaksonów wyprzedzających mnie dwóch ciężarówek. To nic, że ścieżka rowerowa było po lewej, a co za tym idzie nie musiałem nią jechać w świetle obowiązujących przepisów. I też nią nie jechałem ale jeśli ktoś jest kierowcą ciężarówki to zapewne wie lepiej. W końcu duży może więcej. Niestety nie miałem okazji o tym podyskutować i parłem dalej do przodu gdyż w danym momencie byłem zaledwie na półmetku dzisiejszej rundki. Po kilku kilometrach zatrzymałem się w lesie, bo… bo musiałem się zatrzymać po wypiciu zawartości dwóch bidonów. I nie było by w tym nic dziwnego gdyby nie fakt, że leżała tam czaszka. Całe szczęście, że tylko jakiegoś zwierzaka ale skoro mrówki już zaczynały po mnie łazić, to nie było na co czekać tylko uciekać z lasu w którym straszy hehe. Niekoniecznie chciałem być następnym posiłkiem dla kogokolwiek. Kręciłem sobie dalej równiutko, spokojnie gdy wtem zobaczyłem ciemny punkcik w powietrzu szybko się do mnie zbliżający. Po dwóch sekundach usłyszałem głuche stuknięcie o kask i po kolejnych dwóch sekundach poczułem pieczenie na głowie. Słowa na „K” wylatywały proporcjonalnie szybko do rozchodzącej się fali pieczenia. Wyhamowałem na poboczu tak prędko jak tylko się dało, zdjąłem kask, a z niego wypadła pierd…. kochana pszczółka, robiąca na co dzień pyszny miodek. Tylko dlaczego szukała pyłków na mojej glacy? Nie wiedzieć dlaczego zaraz przypomina mi się wierszyk.

Ujebała misia pszczoła
"o ty kurwo!" misiu woła
Za me troski za me bóle
rozpierdolę wszystkie ule

Misio złapał pszczółkę w locie
i rozjebał ją na płocie
Liściem buzie opatula
i wpierdala się do ula

"Misiu oszczędź, oszczędź zwady"
"O wy kurwy! Nie da rady!"
"Chciałem miodku opierdolić
a mnie teraz morda boli

O ja biedny, nieszczęśliwy
zapłacicie za to dziwy!
Za mój wielki, straszny ból
rozpierdolę wam ten ul"

"Ależ misiu nasz kochany
pokrzyżuje nam to plany
Ty nie możesz nas tak pobić
my musimy miodek robić"

"Co wy kurwy pierdolicie
brakiem miodku mnie straszycie?
Bez was dziwki się obędzie
miodek wszak jest teraz wszędzie

Jeśli znajdę coś w skarbonce
to zakupie go w 'Biedronce'
Jednak zanim się wybiorę
to wam kurwa dopierdolę".






Kawałek dalej skończyło mi się picie. Stanąłem na stacji za Skokami, uzupełniłem bidony wśród lamentów kierowcy Golfa który zatankował benzynę zamiast diesla. Co za pech. Jego pech ;-).

Dalszy odcinek minął już bez żadnych przeszkód w dobrym tempie. Na samym końcu postanowiłem wjechać na osiedle drugim wjazdem aby dokręcić jeszcze kilka dodatkowych metrów i nie zakończyć dzisiejszej jazdy zrobioną „setką” z dokładnością do jednego centymetra. 103km robi jednak różnicę co nie ;-).



http://app.endomondo.com/workouts/560855180/5167642

                                                                            Powiało grozą hehe







Kategoria 100 i więcej, szosa


  • DST 128.38km
  • Czas 04:24
  • VAVG 29.18km/h
  • Sprzęt scott speedster 30
  • Aktywność Jazda na rowerze

29.06.2015

Poniedziałek, 29 czerwca 2015 · dodano: 29.06.2015 | Komentarze 0

http://app.endomondo.com/workouts/551630445/5167642
Kategoria 100 i więcej, szosa


  • DST 113.23km
  • Czas 03:51
  • VAVG 29.41km/h
  • Temperatura 18.0°C
  • Sprzęt scott speedster 30
  • Aktywność Jazda na rowerze

Łowca głów

Poniedziałek, 15 czerwca 2015 · dodano: 16.06.2015 | Komentarze 3

Dziwne. Po obudzeniu nie bardzo wiedziałem co chciałem robić tego dnia ze sobą. Na upartego przyjąłbym każdą propozycję ale skoro żadna nie padła, to wypadło na rundkę rowerem. Skoro już ustaliłem co będę robił, to kolejnym dylematem było gdzie sobie pojechać. W sukurs przyszła pamięć o niedojechaniu kiedyś do Rogoźna. Czyli wszystko już miałem, wystarczyło się tylko wyszykować i coś wszamać przed drogą. Gdy już podstawowe czynności miałem za sobą, zszedłem z rowerem pod pachą na dwór i spokojnie ruszyłem przed siebie.


Taaaak, ja ruszyłem ale moc pozostała w domu. Na dzień dobry zacząłem czuć jakieś dziwne mięśnie w okolicach tyłka o których nawet nie miałem pojęcia, że istnieją. Ten stan trwał około 15km i na szczęście wszystko się jakoś rozruszało. Do samego Rogoźna wiał mi szalenie rubasznie przezabawny wiatr mojego ulubionego typu W MORDĘ WIND. A do pełni szczęścia cały czas miałem pod górkę. Pomyślał by kto, że w jakiś cholernych Alpach mieszkam. Jak może być 45km pod górę? Może!!! W końcu jednak udało mi się dojechać do wspomnianej miejscowości mimo miliona chwil zwątpienia. Oj nie było jakoś do tego momentu ani sił, ani weny. Na szczęście Rogoźno okazało się momentem przełomowym, skrystalizował się plan pętli przez Wągrowiec i zrobienia setki. Przedtem jednak pojechałem do miejscowości Owczegłowy którą darzę sentymentalnym epizodem lat młodości. Mojej młodości ;-). Gdy tam dojechałem zapytałem przygodną kobiecinę o ośrodek wczasowy HCP. W odpowiedzi otrzymałem, że teraz tam już tylko ruiny pozostały i w gratisie opis jak dojechać. Na miejscu faktycznie zastałem tylko chaszcze i kompletnie nic nie poznawałem. Od roku 1989 jednak trochę czasu minęło. Chwilę podumałem, zjadłem wafelka i ruszyłem w dalszą drogę. Droga łącząca Rogoźno z Wągrowcem po prostu bajka jeśli chodzi o stan nawierzchni. W mojej dziesięciostopniowej skali daję lekką ręką DWANAŚCIE!!! Nawet nie wiedziałem kiedy zrobiłem 15km i wpadłem do miasteczka, a dokładniej rzecz biorąc na obwodnicę. Kawałek dalej zobaczyłem drogowskaz Poznań 52. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że po przejechaniu około 3km prostą drogą pojawił się drogowskaz Poznań 52. Fantazja drogowców już mnie tak dzisiaj nie dziwi jak kiedyś, ale mimo wszystko ciekawostka. Miło jednak, że wiatr nie zmienił swojego kierunku i w drodze powrotnej był nawet bardzo pomocny, co naprawdę rzadko mu się zdarza. Tuż przed Murowaną Gośliną zaczęło mi się kończyć picie w drugim bidonie (jak na mnie bardzo mało wypiłem), jednak niechęć do zatrzymywania się sprawiła, że wolałem zacząć oszczędzać te nędzne krople na dnie bidonu, niż gdziekolwiek stawać. Pokonałem ostatnie kilometry i zameldowałem się w domu. Pierwszą czynnością którą zrobiłem po przekroczeniu progu było wychłeptanie zawartości akwarium. Gdy wypiłem już wszystko i doszedłem do dna, rybki dostały dziwnie wielkie oczy ze zdziwienia. Dziwne że się tak dziwiły, a przy tym tak śmiesznie ruszały pyszczkami ;-)

Skoro wyruszyłem dzisiaj z miejscowości Koziegłowy, dojechałem do miejscowości Owczegłowy i wróciłem skąd wyruszyłem, to mogę siebie spokojnie nazwać ŁOWCĄ SKALPÓW.


http://app.endomondo.com/workouts/543028078/5167642








Kategoria 100 i więcej, szosa


  • DST 139.27km
  • Czas 04:48
  • VAVG 29.01km/h
  • VMAX 48.00km/h
  • Temperatura 19.0°C
  • Sprzęt scott speedster 30
  • Aktywność Jazda na rowerze

Do trzech razy sztuka

Poniedziałek, 11 maja 2015 · dodano: 11.05.2015 | Komentarze 4

Wczoraj troszkę dłużej posiedziałem wieczorem, a w zasadzie w nocy, więc musiałem nastawić budzik jeśli chciałem sobie ciut dalej pojechać. Punkt 9.00 znienawidzony dźwięk wyrwał mnie z objęć sennych majaków i od tego momentu zacząłem szukać wymówek aby polenić się w domu i nigdzie nie ruszać. Kijem musiałem wygonić z siebie „lenia chochlika”, ale się udało. Na śniadanie wjechał niezawodny makaron z sosem bolońskim, który uwielbiam niezmiennie od lat, kawa i w zasadzie już byłem gotowy do drogi.

Ruszyłem w kierunku Mrowina czyli tam gdzie większość moich jazd porannych, ale dzisiaj nie był to półmetek, tylko pierwszy etap treningu. Po dojechaniu do tej miejscowości skręciłem na Szamotuły. Droga bardzo fajna, asfalt prosty, ruch umiarkowany. Chwila moment i znalazłem się w Szamotułach, gdzie natrafiłem na drewniane rzeźby wystawione przy jednym ze skrzyżowań. Jak niewiele potrzeba aby zmienić monotonię zwykłego szarego miejsca. Dalej skierowałem się na drogę do Wronek, która prowadziła przez pola obsiane głównie rzepakiem, który pachnie o tej porze roku niesamowicie. Mijając kolejne miejscowości dotarłem do Wronek, darując sobie tym razem oglądanie murów więzienia i skierowałem się na „Orlen” przy którym zrobiłem sobie pierwszą przerwę, która w zasadzie nie była mi koniecznie do szczęścia potrzebna, ale bidony już się wysuszyły. Skoro już kupiłem wodę to nie mogłem pominąć Princessy orzechowej ;-). Usiadłem za stacją na trawie w słoneczku, zjadłem to co zabrałem z domu, poprawiłem wafelkiem, uzupełniłem bidony i ruszyłem dalej chociaż nygustwo już zaczynało mnie dopadać. Leń już wyczuł swoją szansę i zaczął namawiać do dłuższej przerwy. Nie ma lekko, z leniem trzeba walczyć zawsze i wszędzie, bo ON zjawia się zawsze w najmniej oczekiwanym momencie. Tym razem nie przegapiłem prawidłowego zjazdu na trasie, a co za tym idzie nie dałem sobie szans na nadrobienie kilkudziesięciu kilometrów jak to miało miejsce ostatnio, gdy tędy jechałem. Przed Obrzyckiem miło mnie zaskoczył świeżo wylany asfalt, ale przy okazji drogowcy usunęli na czas remontu drogowskaz informujący o skręcie na Oborniki. Oczywiście nie pamiętałem gdzie skręcić i w ten sposób znalazłem się w centrum tej miejscowości i dopiero zapytany rowerzysta skierował mnie na właściwą drogę przez remontowany most. Pierwszy odcinek za Obrzyckiem obfitował w zakręty, ale później jechałem już tylko długimi prostymi po kompletnych pustkowiach. Przed Obornikami pojawiła się setka na liczniku, a po chwili wjechałem do tego miasta i kierując się na Murowaną Goślinę w oko wpadł mi punkt z kebabem. Co jak co, ale nie mogłem sobie odmówić przyjemności skosztowania i ocenienia co jest warte to kultowe danie w tym miejscu. Naprawdę zostałem mile zaskoczony jakością. Dużo nie przesadzę jeśli powiem, że w Poznaniu długo bym musiał szukać tak dobrego kebaba. Wszystko co dobre szybko się kończy, oblizałem paluchy i musiałem się zebrać na ostatni odcinek dzisiejszej pętli. Przed Murowaną kilkukilometrowy odcinek drogi, który tradycyjnie nic się nie zmienia ze swoimi łatami i jakością wołającą o pomstę do nieba. Od Murowanej to już była ostatnia prosta o długości około 15 km - bez żadnych niespodzianek i po pokonaniu „wjazdu na dobicie bikera” znalazłem się pod domem. W windzie (nie chciało mi się już łazić po schodach) zobaczyłem, że dzisiejszy przejechany dystans wyniósł 139,27 km. Gdybym to zobaczył zanim wszedłem do klatki schodowej, to pewnie bym dokręcił do równego wyniku, ale że już jechałem na górę to mi się nie chciało cofać. Tak jak pisałem wcześniej: bójcie się lenia, który może być wszędzie i zaatakować w najmniej oczekiwanym momencie.

Pogoda na dzisiejszy wypad była wymarzona, idealna, po prostu bajeczna. Nie było się do czego przyczepić. Wróciłem zadowolony i szczęśliwy. Na przyszłość o taką pogodę poproszę w moje wolne dni od pracy.

Jednak przede wszystkim cenię sobie to, że w końcu za trzecim razem ta pętla wyszła prawidłowo bez niespodzianek, bez błądzenia, a nie jak to miało miejsce do tej pory:

- za pierwszym razem pękł oplot w oponie i od Obornik uniemożliwił mi dalszą jazdę kończąc moją jazdę z dystansem 110km,

- za drugim razem pogubiłem się bez mapy, nadrobiłem sporo drogi i zakończyłem jazdę ze zrobionym dystansem 184km.


                                                                             Jedna z rzeźb w Szamotułach



                                     Wszyscy wstawiają fotki rzepaku, to i ja sobie pozwolę jedną zapodać ;-)



                                                                                            Piknik Wronki City



                                                                                        Droga marzenie




Kategoria 100 i więcej, szosa