Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi lipciu71 z miasteczka Poznań i okolice. Mam przejechane 33628.42 kilometrów w tym 1743.21 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 25.33 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
Follow me on Strava

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy lipciu71.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

100 i więcej

Dystans całkowity:4729.23 km (w terenie 57.00 km; 1.21%)
Czas w ruchu:153:04
Średnia prędkość:27.52 km/h
Maksymalna prędkość:61.20 km/h
Suma podjazdów:618 m
Suma kalorii:649 kcal
Liczba aktywności:43
Średnio na aktywność:109.98 km i 4h 01m
Więcej statystyk
  • DST 100.23km
  • Teren 5.00km
  • Czas 03:42
  • VAVG 27.09km/h
  • Temperatura 10.0°C
  • Sprzęt scott speedster 30
  • Aktywność Jazda na rowerze

ŚCIĄGNIĘTY Z TRASY!!! przez wóz techniczny :-(

Wtorek, 7 kwietnia 2015 · dodano: 07.04.2015 | Komentarze 24

Długo dzisiaj dumałem gdzie by sobie pojechać, korzystając z dnia wolnego po świętach. Rozłożyłem na stole wszystkie mapy jakie miałem, również te których nie miałem ;-) oraz wyjąłem z bieliźniarki globus Wielkopolski. Po konsultacji z dowództwem NATO postanowiłem udać się do Gniezna i potem powrót inną drogą.

                                                                            Część pierwsza: miodzio lodzio

Na pierwszy ogień poszedł odcinek do Pobiedzisk. Tak, dokładnie ten sam odcinek, co do którego się zarzekałem, że już nigdy tamtędy nie pojadę ze względu na fatalną jakość nawierzchni. Nie wiem co sobie myślałem? Że może go wyremontowali lub co bardziej prawdopodobne, że zrobili tunel po spodem dla szosowców? Niestety żadna z tych rzeczy nie zaistniała i naprawdę to był ostatni raz kiedy tą drogą jechałem szosówką nie będąc naprawdę do tego zmuszony. Słowo „drogą” zostało użyte mocno na wyrost w odniesieniu do nawierzchni, która wygląda jak twarz nastolatka po ospie, w dodatku zbombardowana po nalocie dywanowym pryszczami atomowymi.

W końcu mijając Stęszewko dobrnąłem do płaskiego asfaltu i przyjemnie się kręciło aż do Pobiedzisk. Od Pobiedzisk jechało się jeszcze lepiej, bo wiało mi centralnie w plecy. Niestety mając już lekkie doświadczenie rowerowe wiedziałem, że powrót może być mało przyjemny. Póki co delektowałem się prędkością przelotową cały czas w granicach 40km/h. Kolejne miejscowości mijałem z podobnym uczuciem jakie ma pasażer Pendolino.


                                          Na takiej drodze rowerem miałem prawo czuć się nieswojo hehe




                                     Katedra w Gnieźnie - dałbym głowę, że w zeszłym roku tego jeszcze nie było ;-)

W takich okolicznościach wpadłem do Gniezna i ledwie dałem radę wyhamować przed katedrą - aby strzelić fotkę. W zasadzie tym samym odhaczyłem moją obecność w byłej stolicy naszego kraju i zawróciłem rozpoczynając drogę powrotną. Pierwszy odcinek do skrętu na Kiszkowo pokonałem z jeszcze buzującą adrenaliną po szybkich pierwszych 50 km. Do tego miejsca było super cacy. Niestety dalsza droga…

                                                                         Część druga: walka o każdy metr drogi

…okazała się walką z naprawdę mocno wiejącym wiatrem.

Skręciłem na Kiszkowo. Droga nawet wystarczająco gładka. Niestety musiałem zrobić chwilkę przerwy i rozmasować (niestety sam hehe) ścierpnięte stopy - przez zbyt mocno zapięte buty. Po chwili ruszyłem, ale zrobiłem kolejny postój na princeskę orzechową z wiejskiego sklepiku. Zjadłem, ruszyłem, wyjechałem na otwarte przestrzenie i dostałem takim wiatrem, że prawie zatrzymywało mnie momentami w miejscu. Ale co się dziwić, skoro nawet napotkany bocian siedział w swoim gnieździe zapięty w pasy bezpieczeństwa, aby go nie wywiało ;-).


                                                                                 Przypięty pasami jak nic

Kilometry mijały strasznie powoli. Gdzieś po drodze spotkałem przesympatycznego uśmiechniętego człowieka z dzbanem w ręku, jakby zapraszającego mnie do wypitki. Zasadniczo nie widziałem przeciwwskazań, jeśli chciałby mnie napoić dobrym piwem, bo zawsze po mnie mogła przyjechać M., ale jednak coś mi w nim nie do końca pasowało i kiedy zaszedłem go od tyłu, to zobaczyłem trzymaną przez niego siekierę. Oj nie, dziękuję, siekiera w moich plecach źle by mi się komponowała z moimi planami na przyszłość, więc grzecznie podziękowałem za zaproszenie i pojechałem dalej. Dalej było już tylko gorzej, bo wraz ze skręcającą drogą wiatr stawał się bardziej czołowy. Na tym etapie mój komputer pokładowy w głowie zaczął wydawać sygnały aby skrócić maksymalnie drogę, bo to żadna przyjemność tak walczyć z czołowym wiatrem.


                                                                                       Tak ładnie mnie zapraszał...



                                                                                    ...a za plecami siekiera. Za co?


Po dotarciu do Kiszkowa powziąłem dramatyczną decyzję, że jadę przez Dąbrówkę Kościelną, a to oznaczało ni mniej, ni więcej jak to, że kilka kilometrów będę musiał jechać lasem po drodze nieutwardzonej. Wjechałem do Dąbrówki, znalazłem sklepik, kupiłem Pepsi, Grześka i zrobiłem chwilę przerwy. Napój smakował mi jak rzadko. Nie ukrywam, że gdybym był na MTB to wybrałbym browarka, bo wówczas powrót miałbym tylko lasami. Niestety czekał mnie jeszcze kawał drogi szosą.

Z niechęcią podniosłem tyłek i ruszyłem dalej, aby po chwili gdy skończył się asfalt jechać drogą leśną, nawet nie tak tragiczną, ale za to osłoniętą częściowo od wiatru i krótszą. Kilka kilometrów w takich warunkach dosyć szybko minęło i znowu znalazłem się na równym asfalcie by po kilkunastu minutach znaleźć się w Murowanej Goślinie.

Znowu znalazłem się na otwartym terenie, wiało mocno z boku, ale wiedziałem, że jak zaraz skręcę w lewo na Poznań będę miał ten wiatr centralnie w czubek mojego nosa. Przejeżdżając koło stacji kolejki nawet mi przez myśl przeszło czy aby może nie wrócić tym transportem do domu? Szybko to sobie wybiłem z głowy, bo by było to troszkę obciachowe. Wyjeżdżając z Murowanej spiąłem poślady na ostatnie 15 km, minąłem Orlen, minąłem tablicę oznaczającą koniec tego miasta, przybrałem pozycję zaciętego szosowca gotowego na wszystko, naparłem na pedały i…

                                                                                Część trzecia: job twoju mać

BRZDĘK!!! Pękła szprycha w przednim kole, blokując je na amen, czyli zesrała się bieda i płacze. Normalnie mnie kurwa zamurowało, tym bardziej, że na liczniku miałem 99.67 km. Łapy mi opadły. Mój mózg natychmiast wykonał obliczenia i jako najbardziej wiarygodne podał dwa rozwiązania:

- zadzwonić do M. prosząc po raz milionowy w życiu o pomoc i ratunek,
- chwycić rower pod pachę i cofnąć się na stację, aby wrócić kolejką,



                                                                    I jak tu się nie wku... zdenerwować


Wykonałem połączenie dzięki uprzejmości sieci PLAY do M. i dostałem zapewnienie, że właśnie kończy pracę i chętnie po mnie przyjedzie. Uff, ta opcja zdecydowanie mi się bardziej podobała, hehe. Walnąłem się na trawie koło Orlenu, wystawiłem pysk do słońca, i korzystając z wolnej chwili zamówiłem nowe koło, bo tego badziewia, co Scott daje fabrycznie nie chcę już widzieć na oczy. Po 50 minutach mój wóz techniczny przyjechał. Zapakowałem rower do auta i po chwili byłem w domu.

Hola, hola powiedziałem sobie - 99.67 km to jednak nie setka, a oszustem nie jestem. Wyjąłem mojego MTB, walnąłem rundkę wokół bloku, dokręciłem brakujące metry i zadowolony z siebie poczłapałem pod prysznic z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Trzecia setka w sezonie stała się faktem. Co prawda jeszcze bardziej wycieniowana niż ta poprzednia, ale jednak jest.

LUDZIE!!! Jeśli kiedykolwiek kupicie rower Scott i będą w nim koła Alexrims, nieważne czy to będzie szosa, MTB czy inny wymieńcie je z miejsca na inne, a te wymienione sprzedajcie, bo to badziew straszny i tylko z nimi są problemy.

LUDZIE!!! Jeśli kiedykolwiek będzie ktoś wam chciał sprzedać koła Alexrims, to w żadnym wypadku ich nie kupujcie, bo to badziew straszny i tylko z nimi są problemy ;-)

Teraz czekam kiedy przyjdzie zamówione koło, a ze starego chyba sobie zrobię sito do cedzenia makaronu hehe.





Kategoria 100 i więcej, szosa


  • DST 100.43km
  • Czas 03:41
  • VAVG 27.27km/h
  • VMAX 61.20km/h
  • Temperatura 4.0°C
  • Sprzęt scott speedster 30
  • Aktywność Jazda na rowerze

Wycieczka - ucieczka przed święceniem jajek

Sobota, 4 kwietnia 2015 · dodano: 04.04.2015 | Komentarze 6

Plan był na dzisiaj wielki. Pojechać na Zgrupkę Luboń i zrobić niemęczącą setkę chowając się cwaniacko za plecami innych. Niestety cały misterny plan w piz…. nie wypalił.

A zaczęło się tak dobrze. Obudziłem się jeszcze przed czasem, dając sobie tym samym luksus niespiesznej kawy po śniadaniu. Za oknem co prawda szron na szybach, ale słońce tak świeciło, że aż chciało się je schrupać. Przeprosiłem zimową kurtkę i ruszyłem na miejsce spotkań kolarzy. Jadąc miałem wizję piekarni na Śródce i pysznego ciacha. Piekarnia działała, ale kolejka ludzi robiących zakupy powaliła mnie swoim ogromem i skutecznie zniechęciła. Zniesmaczony tym stanem rzeczy, ruszyłem pod Biedronkę na Starołęce, po chwili tam dojechałem i…?

NIKOGO!!! Po kiego wała tam jechałem? Czy wszyscy poszli ze święconką, czy rozjechali się do domów na święta? Nie znam odpowiedzi, ale gdybym wiedział, że tak będzie to obrałbym inny kierunek. Trudno, trzeba tańczyć jak kapela gra, więc ruszyłem w kierunku Mosiny z zamiarem dojechania do Manieczek. W Mosinie zmieniłem jednak zdanie i odbiłem na Stęszew, wybierając tym samym trasę, której jeszcze nigdy od tego miejsca nie pokonywałem rowerem. Niestety muszę przyznać, że dzisiaj to był jakiś przeklęty odcinek, bo nie dosyć, że wiało w ryja (tak wiało w sumie cały czas i dodam, iż chodziło o mojego ryja), to jeszcze tamten kierunek jest jakiś totalnie popieprzony z tymi wszystkimi wzniesieniami, podjazdami oraz kompletnym brakiem zjazdów i wypłaszczeń. Momentami miałem wrażenie, że uprawiam kolarstwo wysokogórskie i po przyjeździe (podjeździe?) do Stęszewa, będzie się rozpościerał pode mną widok jak ze szczytu Kanczendzongi.

Dojechałem do wspomnianej miejscowości i to co tam zastałem mogę dyplomatycznie określić jako WIELKIE GÓWNO!!! Przedzieranie się przez korki zakupowiczów i święcenników doprowadziło mnie do szału. Tak jak bym nie miał na co dzień dosyć korków u siebie. Zgroza. Przedarłem się przez ten ludzko - samochodowy mur z zasiekami, wyjechałem z miasta i tutaj wiadomości mi się skończyły. Pozostało mi dalej się poruszać na czuja, bo krajówką nie chciałem jechać.

Odbiłem w pierwszy możliwy zjazd czyli na Dębienko. Droga w pierwszej chwili była dobra, ale na krótko, bo zaraz zaczęły się łaty zamiast asfaltu, aby po chwili zmienić się w ubity żwir, który i tak zaraz się skończył i zaczął się …las!!! Jak to powiedział pewien reżyser do Adasia Miauczyńskiego: (Pazura w filmie Nic śmiesznego) PO CHUJ MI LAS???

I ja się pytam, na co mi las??? Zawróciłem. Znowu przedzierałem się przez te cholerne wertepy, aby w końcu dotrzeć do asfaltu i po długiej chwili do rozjazdu. W prawo, czy w lewo? W prawo, czy w lewo? Normalnie burza mózgów, a mapy nie budżet. Walnąłem się w lewo, droga totalnie do dupy, dziury, łatki, garby szczeliny. Ale jednak była to jakaś namiastka nawierzchni. Po chwili dojechałem do… Stęszewa grrrr. Znowu zawróciłem i dalej walę w ciemno w drugą stronę z uporem maniaka. I tak sobie jechaliśmy w trójkę: ja, mój rower i mój upór. Pod kolejne górki, pod wiatr i co najgorsze po strasznie gównianym asfalcie. Tak mnie wytrzęsło, że przez moment zacząłem się zastanawiać nad innymi opcjami drogi. Nawet stanąłem aby je rozważyć, rower też stanął zaciekawiony co wymyślę patrząc na mnie spod rogów, ale mój upór szarpnął nas do przodu nie dając czasu do namysłu.

W Trzcielinie nagle nastał asfalt. Tego dotychczasowego badziewia po którym jechałem nie byłem w stanie tak nazywać. Odcinek drogi Stęszew – Trzcielin wymazuję z mojej pamięci i nawet wydrapałem go nożyczkami również z Atlasu Wielkopolski, niestety również z kawałkiem blatu stołu. Przykryłem to szybko obrusem, a po świętach się powie, że to jak zwykle goście nie potrafili się zachować hehe.

Cały czas jadąc na czuja wiedziałem, że gdzieś w okolicy jest Palędzie, a w nim moja cioteczka, a u cioteczki bankowo jakiś placek na który zamierzałem się wprosić. Mając taką słodką wizję dojechałem do Fiałkowa i zrobiłem sobie fotkę przy Polonezie MO, którego ktoś niedawno fotografował, tylko nie mogę sobie przypomnieć kto.

Tomasz może mi podpowiesz w wolnej chwili gdybyś przypadkiem wiedział?

Kawałek dalej kupiłem wafelka w sklepie, a po chwili przemiły przechodzień poinformował mnie, zagadnięty przeze mnie, że jadąc w tę stronę, to o Palędziu mogę zapomnieć. Zagryzłem zęby, kupiłem drugiego wafelka i ze łzami w oczach starałem się zapomnieć o placku u cioci, bo cofać się nie zamierzałem. Po chwili dalszej jazdy dotarłem do drogi Poznań – Buk i nareszcie dostałem wiatr w plecy. Miło, że wiaterek sobie przypomniał o obowiązku pomagania rowerzystom. Tak miło się jechało, że dojechałem do Bułgarskiej z pominięciem jakichkolwiek ścieżek rowerowych, a dalej przez miasto już bez żadnych niespodzianek odtarłem do domu wykręcając dokładnie setkę. Niestety dzisiejsza setka jest z gatunku tych, co wyglądają jak wychudzona „Nasza Szkapa” po rocznej biegunce, czyli można o niej powiedzieć tylko tyle, że jest i nic poza tym. Nic na górkę, nic tłuszczyku, po prostu gołe 100.43 km.

                                                                                 Dwie godziny później.

Za oknem pada śnieg z gradem. Miło, że chociaż tego mi dzisiaj zaoszczędziło na trasie ;-). Alleluja. W końcu idą święta.

                                                                                 A dla wszystkich

Zdrowych, pogodnych Świąt Wielkanocnych,pełnych wiary, nadziei i miłości. Radosnego, wiosennego nastroju,serdecznych spotkań w gronie rodziny i wśród przyjaciół oraz wesołego Alleluja.


                                                        Nie wiem czy bym chciał mieć takiego asa w rękawie hehe



                                                                               Trzon grupy pościgowej ;-)




Kategoria 100 i więcej, szosa


  • DST 128.60km
  • Czas 04:16
  • VAVG 30.14km/h
  • VMAX 52.00km/h
  • Temperatura 6.0°C
  • Sprzęt scott speedster 30
  • Aktywność Jazda na rowerze

Seta z rana jak śmietana ;-)

Sobota, 28 lutego 2015 · dodano: 28.02.2015 | Komentarze 13

Ponarzekałem sobie, że jeszcze setki nie wykręciłem i oto przez niespodziewanie szybko zakończoną pracę, otworzyła się przede mną okazja nadrobienia zaległości w tym temacie. Pięć godzin snu musiało wystarczyć. Wcześnie rano (jak na mnie) wstałem, wstawiłem sobie makaron na śniadanie, który zjadłem razem z tym co pozostało z wczorajszego obiadu, następnie obowiązkowa kawa i już się szykowałem do wyjazdu. Ciuchy naturalnie same się teleportowały w różne zakamarki po wypraniu, automatycznie robiąc ze mnie poszukiwacza i zdobywcę gdy już mi się udało odszukać jakiś element garderoby. Gdy już cały byłem zorganizowany, ruszyłem na miejsce zbiórki Zgrupki Luboń (Biedronka przy rondzie Starołęka), czyli miejsca gdzie się zbierają w weekendowe poranki pasjonaci kolarstwa chcący sobie wykręcić 100 km. Po drodze zahaczyłem jeszcze o sklepik, kupiłem dwa ciastka typu gniazdko, jedno wszamałem po drodze, a drugie schowałem na „zaś”. Udało mi się nie spóźnić. Na miejscu było już kilka osób, kolejne jeszcze po chwili dojechały i ruszyliśmy w trasę: Czapury – Rogalin – Kórnik – Zaniemyśl – Śrem – Manieczki – Żabno – Mosina – Luboń – Poznań.


Na wstępie upewniłem się co do tempa jakim tempem to wszystko będzie przebiegać. Mieliśmy jechać z prędkością około 30-32 km/h i tyle jechaliśmy….. z tym, że tylko do przejazdu kolejowego na Starołęce. Potem już cały czas oscylowało w granicach 36-38 km/h hehe. Jednak jazda w grupie to co innego. Zmiany były dawane co dwie minuty, a skoro wyruszyło nas 16 osób, to spokojnie się „wypoczywało” przez większą część czasu mimo takiego tempa. I tak jadąc po zmianach zbliżaliśmy się do Kórnika, gdy tempo wzrosło, ja starałem się nie zgubić koła, a gdy spojrzałem na licznik, to widniała tam liczba 49. Wow, ale tempo jak na całą grupę. W Kórniku krótka przerwa pod Biedronką, ktoś coś kupił i dalej w drogę.


W Zaniemyślu dołączyła do nas grupa dziesięciu osób i od tego momentu jechaliśmy już naprawdę sporą grupą, a tempo nic nie spadało. W Śremie kolejna przerwa 5 minut i znowu w drogę. Za Żabnem zaczynają odpadać od grupy poszczególni szosowcy kończąc swoją dzisiejszą przygodę ze Zgrupką i obierając kierunek dom. Przez Mosinę przemykamy ulicami mimo zakazu jazdy rowerem. Na szczęście nie ja jestem inicjatorem łamania przepisów, bo jestem w środku stawki, a gdyby ktoś pytał, to wyraziłem wręcz stanowcze oburzenie taką postawą. Oburzałem się cicho i niewidocznie dla innych, ciesząc się zarazem dobrym tempem jazdy hehe. Bardzo proszę wszystkich o odnotowanie tego mojego zniesmaczenia celem usprawiedliwienia, gdyby przyszło foto z trasy ;-) Na wysokości Puszczykowa siadłem na ogon prowadzącemu, po kilometrze zacząłem dziwnie dyszeć, a za mną nie było nikogo!!!!!! Okazało się, że pod lekką górkę jedziemy 45km/h. O NIE, to nie dla mnie i odpuściłem. Takim tempem to niech zawodowcy ganiają. Po chwili znów byliśmy wszyscy razem.


Od Lubonia jechaliśmy już tylko w czwórkę. A od ulicy Królowej Jadwigi tempo już znacznie spadło, a jazda stała się szarpana za sprawą czerwonych świateł i miejskiego ruchu ulicznego. Nareszcie było wolniej. Jak wszyscy zgodnie stwierdzili tempo dzisiejszego wyjazdu było wysokie. Na Hlonda pożegnałem się z resztą chłopaków i spokojnie z nogi na nogę zbliżałem się do domowego obiadu, bo troszkę kalorii ze mnie uciekło od rana. Po wejściu do domu już dawno się tak nie ucieszyłem na widok WODY!!!! Ależ mi się chciało pić. Aż wodociągi nie nadążały z dostarczaniem wody do rur tak się przyssałem. Rachunek za to będzie słony. Kto wie czy nie dostanę za to zakazu brania kąpieli przez tydzień hehe. Trudno, wówczas ogarnę się piaskiem jak kanarki.


Podsumowując. Jazda w takiej grupie to dla mnie nowe doświadczenie, ale najważniejsze, że pozytywne. Ludzie przesympatyczni, rowery starsze i nowsze, alusy i wypasione karbony, tempo zadawalające z dużym plusem. Pozostanie mi tylko żałować, że ze względu na mój tryb pracy nie będę mógł tam zbyt często bywać, ale nie można w życiu mieć wszystkiego. A chciało by się, oj chciało.





Kategoria szosa, 100 i więcej