Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi lipciu71 z miasteczka Poznań i okolice. Mam przejechane 33628.42 kilometrów w tym 1743.21 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 25.33 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
Follow me on Strava

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy lipciu71.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

szosa

Dystans całkowity:26164.20 km (w terenie 35.00 km; 0.13%)
Czas w ruchu:904:58
Średnia prędkość:27.46 km/h
Maksymalna prędkość:67.93 km/h
Suma podjazdów:3867 m
Suma kalorii:10866 kcal
Liczba aktywności:354
Średnio na aktywność:73.91 km i 2h 43m
Więcej statystyk
  • DST 201.87km
  • Czas 08:21
  • VAVG 24.18km/h
  • Sprzęt scott speedster 30
  • Aktywność Jazda na rowerze

2018-06-13

Środa, 13 czerwca 2018 · dodano: 23.06.2018 | Komentarze 0

Wybrzeże Bałtyku na dwa chapsy- cały opis wyżej lub niżej :)
Kategoria 200 z plusem, szosa


  • DST 204.00km
  • Czas 07:55
  • VAVG 25.77km/h
  • Sprzęt scott speedster 30
  • Aktywność Jazda na rowerze

Wybrzeże Bałtyku na dwa i pół chapsa

Wtorek, 12 czerwca 2018 · dodano: 23.06.2018 | Komentarze 3

    W końcu wszystkie niewiadome stały się wiadome, a potrzebne elementy, niczym puzzle powskakiwały na swoje miejsce. Tym samym skrystalizowała się od dawna zaplanowana możliwość przejechania wybrzeża rowerem.

    Spać poszedłem przed wyjazdem o niechrześcijańskiej godzinie 19:00, aby po kilku godzinach wstać o równie niechrześcijańskim czasie. Kawa została wypita z widokiem na uśpione osiedle. Potem nie było już na co czekać, zatem zwlokłem się z rowerem na dwór i niespiesznie ruszyłem na dworzec. Przy czym muszę nadmienić, że do tej operacji był potrzebny dźwig, gdyż mój bike wraz ze wszystkimi dodatkowymi akcesoriami ważył około tony. Jeszcze nigdy mój rower nie był taki ciężki. Pierwszy raz przytroczyłem do niego bagażnik i torbę podróżną. Zeszpeciłem go tym samym jak pryszcze twarz nastolatka. Ale gdzieś trzeba było powtykać ciuchy na zmianę.




                                                                                  Na zakręcie życia ;-)

    Droga na PKP przypadła w nocnych ciemnościach. Lubię taki spokojny Poznań. Na miejscu zlokalizowałem peron, a pociąg nadjechał punktualnie. To był dobry prognostyk. W środku zająłem nieswoje miejsce (bo było lepsze) i wściubiłem nos w podróżną lekturę. Po pięciu godzinach dojechałem do Świnoujścia. Była 8:00 Kilka minut zajęło mi uporządkowanie wszystkiego, a po chwili ruszyłem w planowaną trasę wzdłuż całego wybrzeża.



    Pierwszy punkt programu to Międzyzdroje. Ciche o tej porze. Ci co chlali poszli już spać, ci co do pracy mieli pójść jeszcze nie wstali. Chyba zaspali, tak było pusto. Takie jest odwieczne prawo natury nad Bałtykiem ;-)


    Za Międzyzdrojami dopadła mnie pierwsza hopka. Albo ja ją?


    Wszak tak miało być według wykresu. W każdym razie po przejechanych 18 km poczułem głód. Uznałem pokonany dystans za słuszny, a spadek kalorii za wystarczający aby zrobić przerwę na popas. Zjadłem to czego nie wszamałem w pociągu i ruszyłem ponownie. Kolejne hopki, jakże przeze mnie znienawidzone piętrzyły się jedna za drugą.


    Jak ja ich nie cierpię!!!


    Co gorsze, zauważyłem zjawisko falowania roweru na zjazdach przy prędkościach powyżej 35 km/h w momentach gdy dostawałem silniejszy podmuch wiatru. Nie było to ani wesołe, ani bezpieczne. Widocznie torba z tyłu zakłócała w jakiś sposób opływ powietrza i stąd to dziwne zjawisko. Od tego momentu na każdym większym zjeździe musiałem lekko hamować.


    W dodatku rozpoczęły się roboty drogowe, które miały miejsce z drobnymi przerwami aż do Gryfic. Za to na wielu odcinkach był już nowy asfalt. Na tym etapie zrobiłem wyjątkowo dwa skoki w bok po gminy.


                                         Kawa w pięknych okolicznościach natury według Ministra Szyszki


    W Gryficach uwidocznił swe lico Orlen. A jeśli Orlen to przerwa na kawusię. Po kawie zawsze jest raźniej. Jechało się tak beztrosko, że nie wiadomo kiedy wjechałem do Kołobrzegu. Tam na ścieżce tuż przede mną zaliczył klasyczną glebę starszy rowerzysta, któremu pomogłem się pozbierać. Samo miasto mnie nie zauroczyło. Jak zawsze z resztą. Po nim przyszło mi jechać bardzo ruchliwą drogą na Koszalin. Przeżyłem ją i tylko to się liczy.


                                                                                           Kołobrzeskie rowery



                                                                             A ten kolega jechał w innym kierunku

    W końcu odbiłem za Tymieniem z jedenastki i lawirując przez nadmorskie wioski wjechałem do Mielna – ostoi zabawy rozbrykanej młodzieży w okresie wakacyjnym. Lecz skoro wakacje jeszcze nie nadeszły, zatem cywilizacja nie odeszła.


    Nikt mi w ryja nie dał za darmochę, nikt taniego ćpania nie zaproponował. Za moich czasów było inaczej J Świat schodzi na psy.
    Namierzyłem knajpkę, zamówiłem makaron Carbonara i pogadałem z małżeństwem, które robiło trasę na Hel lecz odcinkami po 50 km dziennie. Ja w tym miejscu miałem zrobione 150 km i jeszcze pięć dych przed sobą. To drugie sprawiało, że nie zamówiłem sobie piwa do obiadu. Za ten nietakt historia mnie kiedyś osądzi.


    Po posiłku ruszyłem na ostatni etap tego dnia i po dwóch godzinach wjechałem do Darłowa. Okazało się, że miejsce tętniące życiem było kawałek dalej w Darłówku do którego dotarłem po kilku wskazówkach miejscowych tubylców. Nie zawsze zgodnych z rzeczywistością, ale to już inna sprawa.


                                                                                                  Gdzieś po drodze

    Gdy Darłówko już było pod moimi stopami, zorganizowałem sobie kwaterę. Po późno popołudniowym prysznicu, wypełzłem „na miasto” na kolację.


    Przespacerowałem się po mieścinie, pozaglądałem do knajpek i doszedłem do rozwikłania zagadki męczącej człowieczeństwo XXI wieku? - Dlaczego Solorz i inni milionerzy nigdy nie spędzają wakacji nad polskim morzem? – bo ich kurwa nie stać na to!!!!


    Aby zamówić sobie dowolne danie z rybą, trzeba zastawić posiadany bez obciążonej hipoteki dom w Konstancinie. A gdyby ktoś zechciał podwójne frytki, musiałby sprzedać jacht. Na moje oko wszyscy tam przebywający, to miliarderzy.


    Szalonym optymizmem była chęć obejrzenia meczu Polska – Litwa. Znalazłem jedną knajpę z telewizorem, lecz ze wszystkimi krzesłami zajętymi. Masakra.


    Za spory sukces uznałem, że zobaczyłem w trakcie spaceru Bałtyk. Bo w trakcie pokonywania 200 km w jego pobliżu, ani razu nie rzucił mi się w oczy. Ja też zbyt nachalny z tym oglądaniem nie byłem.
    W przypływie zniechęcenia brakiem meczu live, wszedłem do pizzerii, zamówiłem placek o nazwie Roma, walnąłem do tego browara i nie mając później nic do roboty poszedłem spać.






                                                                                                DZIEŃ DRUGI


    Pobudka nastąpiła samoczynnie, dosyć wcześnie i bez budzika . Pozbierałem swoje manele i koło 7:00 wyruszyłem na drugi etap wycieczki. Wydostałem się z Darłowa przez remontowaną drogę i… w trasę!




                                                                                I nadmorskie wiatraki




    Oczywiście po pierwszych kilku kilometrach głód dał o sobie znać szturchaniem mnie w żołądek. Aby go uspokoić znalazłem sklepik, a w nim pączki i coś na kształt lemoniady.
    Anna Lewandowska by zemdlała od takiej diety, a mnie za nią ukrzyżowała. Ale skoro ona nie bywa u mnie, ani ja u niej, to chyba moje śniadanie zostanie owiane mgiełką tajemnicy :)



    Od pierwszej chwili moim jedynym marzeniem była kawa. A skoro marzenia lubią się spełniać, to moje zostało zrealizowane w Ustce, która mnie przywitała miejskim zgiełkiem i hałasem.


    Nie można mieć wszystkiego. Albo kawa, albo spokój.


                                                                                  Granica województw 





                                                                                                     Ustka



    Następne kilometry przebiegały spokojnie. Na setnym kilometrze zrobiłem zakupy, a kawałek dalej znalazłem dogodne miejsce na łące gdzie zaległem. Rozłożyłem na trawie zdobycz ze sklepu. To, że kupiona bułka zdawała się być duża na półce wiedziałem, jednak ogrom tego wypieku przerósł moje najśmielsze oczekiwania. Gabarytami bardziej przypominała balon meteorologiczny, a chruścik nabyty w komplecie był w stanie nakryć wszystkie chruściki świata.





    Wszystko było jednak bardzo smaczne i zapite kefirem wprawiło mnie w błogie lenistwo. Skoro nigdzie mi nie było spieszno, zaległem na trawie.


    Niewiadomo kiedy przyszła drzemka. Pół godziny później wyrwało mnie z niej kąsanie mrówek, które również niewiadomo kiedy nadeszły. A skoro już zostałem obudzony, to pozbierałem swoje zabawki i wyruszyłem w dalszą drogę. Po chwili zostałem poinformowany, że wjeżdżam na Kaszubski Pierścień – czymkolwiek on był. Zabrzmiało jednak groźnie. Tyle się nasłuchałem o tym jak piją Kaszubi, że zacząłem się bać. Na szczęście po drodze nie było żadnego baru, zatem nic złego mnie nie spotkało.
    Może tak nie do końca nic, bo znowu wyrosły hopki przede mną. Zgrzytając zębami musiałem je pokonać.




    W Krokowej zjechałem z drogi 213, co do której miałem pewne obawy i którą pokonywałem przez ostatnie kilkadziesiąt kilometrów. Jednak na szczęście panował na niej umiarkowany ruch i sama jazda była przyjemnością. Z Krokowej miałem już tylko rzut beretem do Karwi w której ponownie objawił się wakacyjny tłumek czerwcowych urlopowiczów. Potem była Jastrzębia Góra, gdzie o mało co nie poległem na podjeździe pod nią. W tym momencie była godzina 16:00 i miałem przejechane drugiego dnia około 160 km.

    Zasadniczo plan był wykonany, jednak po przeanalizowaniu wszystkiego wyszło mi, że było na tyle wcześnie, iż nie za bardzo bym miał co robić z czasem przed spaniem gdybym tam został. Spojrzałem na mapę, poprzeliczałem aktywa i ruszyłem z atakiem na Hel.
    Każdy atak powinien być poprzedzony posiłkiem, zatem zasiadłem pod najbliższym sklepem, podjadłem i dopiero wówczas wyjechałem z Jastrzębiej. Władysławowo szybko pozostawiłem za sobą i rozpocząłem przebieżkę po półwyspie. Niestety cały czas po ścieżce rowerowej. Przemierzając Jastarnię zaczęło kropić. Po chwili już ostro padało. W deszczu podjeżdżałem do kilku posesji z wolnymi pokojami, dzwoniłem i dostawałem odmowy, bo jednej osoby na jedną noc nikt nie chciał przyjąć, a jak już chciał, wówczas cena jakby z kosmosu. Zacząłem rozważać jazdę bez noclegu do samego końca, lecz niestety nie miałem przedniego oświetlenia do jazdy nocą po ciemnych nieznanych drogach, zatem pomysł upadł.


    Lekko wnerwiony usiadłem pod jakimiś schodami i zacząłem dzwonić na ogłoszenia z OLX. Po czwartym telefonie znalazłem kwaterę i kilka minut później stałem pod gorącym prysznicem, bo po prawdzie deszczyk troszkę mnie wyziębił. Potem wyszedłem do ludzi, coś zjadłem i wróciłem aby złapać trochę snu.


                                    Takie radyjko w szafce miałem do dyspozycji w pokoju. Pojęcia nie mam czy działało :)



                                                                                               DZIEŃ TRZECI


    Znowu wcześnie wstałem, szybko siebie wyszykowałem i ruszyłem zaliczyć koniec półwyspu. Po szesnastu kilometrach dotarłem na Hel, zobaczyłem po raz drugi na tym wyjeździe Bałtyk i zawróciłem w kierunku Władka.







                                                                    Droga dla armat na łódkach :)?



    47 km ścieżki rowerowej od samego rana trochę mnie wykolebało, więc asfalt Władysławowa przyjąłem z radością. Tamtejsze korki już znacznie mniej mnie bawiły. Na wylocie walnąłem kawusię, spojrzałem na tablicę gdzie widniało – GDAŃSK 59 i szczęśliwy rozpocząłem ostatni etap wycieczki. 20 km dalej niebo zasnuły ciemne chmury, zatem korzystając z obecności pobliskiej stacji, przyczaiłem się w pobliżu oczekując ewentualnej ulewy. Chmury przeszły, nic nie spadło, zatem podążyłem dalej.


                                                                               Z dużej chmury żaden deszcz



    Za Celbowem odbiłem z głównej drogi nr.216 i węższymi asfaltami w pięknych okolicznościach przyrody wjechałem do Gdyni w której byłem po raz pierwszy w życiu. Minąłem jakiś port przeładunkowy, kilka kontenerowców i stanąłem przed dylematem jak jechać dalej, bo mój zapis trasy swoje, a przepisy swoje.


                                                                                    Wjazd do Gdyni


    Podjechałem do gościa na przełajówce, który stał na światłach, zagadałem i szczęśliwie okazało się, że jedzie w tamtą stronę. Przejechaliśmy całe Trójmiasto, co w codziennym ruchu drogowym nie było wytchnieniem i prawie pod samym dworcem nasze drogi się rozeszły. Podziękowałem za uprzejmość pilotowania mnie poznanemu koledze, dojechałem do dworca, po czym uznałem wyprawę WYBRZEŻE BAŁTYKU 2018 za zakończoną.


    Na samym dworcu kolejka do kas mnie o mało nie zabiła. Mając godzinę czasu do najbliższego pociągu, nie zamierzałem w niej spędzić całego czasu. Sprytnie wykonałem telefon do Moniki, aby mi kupiła bilet przez Internet, a sam poszedłem szukać czegoś do jedzenia na drogę. Niestety wybór na samym dworcu był kiepski, a poza nim zakupy nie wchodziły w rachubę ze względu na rower, który bym musiał zostawić niezamknięty i bez opieki. Skończyło się na kanapkach z Mcdonald. Wiem, szału nie było ale głodny byłem strasznie.


    Pociąg przyjechał lekko spóźniony. Niecałe cztery godziny później przyjechałem do Poznania.



                                              Poprosiłem maszynistę aby miał oko na mój rower w pociągu ;-)



                                                                                       PODSUMOWANIE


    W końcu zrealizowałem to, co sobie zaplanowałem trzy lata temu. Starałem się wytyczyć trasę możliwie jak najbliżej wybrzeża z uwzględnieniem tego, że miałem jechać rowerem szosowym, zatem trasa musiała mieć 100% asfaltu. Nie licząc ścieżek rowerowych, które w zdecydowanej większości były bardziej niż przyzwoite. Z wyjazdu jestem bardzo zadowolony. Pogoda oprócz krótkiego deszczu w Jastarni była jakby zamówiona na mój wyjazd. Wszystko pasowało i w zasadzie nie było powodów do narzekań z mojej strony.


    Cała droga została podzielona na odcinki 204, 202 i 115 km co w sumie dało około 520 km i zajęło dwa i pół dnia.


    Zaliczone gminy:  


    Świnoujście, Świerzno, Karnice, Trzebiatów, Będzewo, Ustronie Morskie, MIelno, Darłowo obszar M/W, Słupsk obszar W, Główczyce, Smołdzino, Wicko, Choczewo, Krokowa, Władysławowo, Jastarnia, Hel, Puck obszar M/W, Kosakowo, Gdynia, Sopot, Gdańsk


                                                                                                     OSP

























      Kategoria 200 z plusem, Gminy, OSP, szosa


      2018-06-08

      Piątek, 8 czerwca 2018 · dodano: 23.06.2018 | Komentarze 0

      Kategoria szosa


      2018-06-07

      Czwartek, 7 czerwca 2018 · dodano: 23.06.2018 | Komentarze 0

      Kategoria szosa


      • DST 62.30km
      • Czas 02:21
      • VAVG 26.51km/h
      • Sprzęt scott speedster 30
      • Aktywność Jazda na rowerze

      2018-06-05

      Wtorek, 5 czerwca 2018 · dodano: 06.06.2018 | Komentarze 0

      Kategoria szosa


      • DST 100.36km
      • Czas 03:47
      • VAVG 26.53km/h
      • Sprzęt scott speedster 30
      • Aktywność Jazda na rowerze

      2018-05-30

      Środa, 30 maja 2018 · dodano: 06.06.2018 | Komentarze 0

      Kategoria 100 i więcej, szosa


      2018-05-25

      Piątek, 25 maja 2018 · dodano: 06.06.2018 | Komentarze 0

      Kategoria szosa


      • DST 227.50km
      • Czas 09:27
      • VAVG 24.07km/h
      • Sprzęt scott speedster 30
      • Aktywność Jazda na rowerze

      Poznań - Rzepin na gyrosa pod niemiecką granicę

      Wtorek, 22 maja 2018 · dodano: 25.05.2018 | Komentarze 3

      Przyszedł czas na zrobienie drugiej trasy w 2018 roku. Wiatr z uporem maniaka wiał od kilku dni na zachód. Zatem kierunek zachód. Bo i po co kopać się z koniem pod prąd?

      Rano pobudka, śniadanie, kawa i w drogę. Po czterystu metrach zorientowałem się, że mój prowiant został w domu na stole. A więc szybki powrót, zgarnąłem papu ze stołu, posiedziałem 10 sekund na schodach zgodnie z zabobonem i wykonałem drugi start ostry.

      Po kilometrze dotarło do mojej mózgownicy, że oświetlenie przednie, które zabrałem (tym razem inne, słabsze niż poprzednio), delikatnie mówiąc było za słabe. Osobiście użył bym określenia – psu w dupę takie światło, skoro gówno oświetla. Lecz kultura musi być i tego sformułowania nie napiszę :)

      Tak że do Stęszewa dotarłem prawie jak o białej lasce (nie mam tu na myśli białej dziewczyny w blond włosach), a potem już zaczęło świtać i życie/jazda stały się prostsze.

      Od Granowa zmusiły mnie przepisy do jazdy ścieżkami rowerowymi. Lecz miało to dobre strony, gdyż w porannej szarówie żaden zaspany/nachlany/zaćpany kierowca nie miał szans mnie trafić. Przed Grodziskiem Wielkopolskim niecodzienny widok stanowił spalany gaz w jakiś zakładach. Widoczne było też wysoko zawieszone sztuczne oświetlenie tamtejszego stadionu. Kiedyś grali nawet w 1 lidze.



      Wtem na mojej drodze stanęło torowisko wraz z zasiekami w postaci barierek. Dojechałem do niego, wykonałem zgrabny skręt w lewo, potem zwiewny ruch w prawo i….. to było na tyle w kwestii mojej równowagi. Prawy but nie został wypięty na czas i po chwili leżałem z gracją hipopotama na bruku, szczelnie zawinięty we własny rower. Brakowało tylko kokardy. Moment potrwało zanim się wyplątałem ze wszystkiego i stanąłem na własnych nogach (innych nie miałem do dyspozycji). Reasumując: straty w sprzęcie pomijalne, za to kolano lekko oberwało, a bark ciut napierdalał (napierdalać - stopień wyżej niż boleć), oraz….. ale o tym za chwilę.


                                                                                      Podstępne zasieki



                                                                               A kawałek dalej ładny dom


      Skoro nie była to moja pierwsza gleba w życiu (pierwsza na szosówce, ale skoro przy prędkości prawie zero, to się w zasadzie nie liczy), to dalej ruszyłem w drogę. Po 3 km dotarł do mojej świadomości brak prowiantu, po który zawracałem do domu. Szybka analiza pecha wykazała, że skoro raz po żarcie zawróciłem 400 m i była mała gleba, to co może się wydarzyć gdy zawrócę po nie 3 km? O nie!!! O zdrowie trzeba dbać. Drugie śniadanie pozostało na szlaku :(

      Wraz ze zgubieniem prowiantu, moje morale spadło. W sumie nie było po co jechać, skoro nie było co jeść. Bolący bark też dawał znać o sobie. Przed Wolsztynem złapał mnie opadający szlaban i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, iż osobny był dla ścieżki rowerowej. Jednak im dalej na zachód, tym większa cywilizacja.




      Sam Wolsztyn poznałem od innej strony, niż gdy zawsze w nim bywałem. Dodatkowo zapachy z piekarni i cukierni powalały. Niestety wszystko było jeszcze zamknięte. Nie dla psa kiełbasa, nie dla Darka drożdżówka.


      Sposobność do zjedzenia czegokolwiek nadarzyła się w Chobienicach, za sprawą otwartego małego marketu. Następnie nadrobiłem kawałek drogi po gminę Zbąszyń. Potem nic ciekawego nie było aż do 112 km i miejscowości Buków, a w zasadzie do tego co było za nią.

      A co było? Był bruk. Cholerny, wytrząsający resztki pozytywnej energii z człowieka - bruk. Kurwa, zawsze jak tylko jadę w lubuskie napotykam drogi brukowe. Jazda po tym gównie przypomina skrzyżowanie Parkinsona z padaczką, siedzących razem na młocie pneumatycznym w czasie delirium podczas trzęsienia ziemi. 4 Km jazdy po czymś takim sprawiły, że dziś jestem innym człowiekiem. Bardziej roztrzęsionym :) W Kalsku ten syf już się skończył. Obiecałem sobie, że pierwszy napotkany fragment asfaltu otrzyma kapliczkę.


                                                                                                      Koszmar




      Na szczęście nie sprecyzowałem kiedy i od kogo. Może Rydzyk szarpnie na to gotówką. Przepraszam. Z Ojcem wszystkich ojców to był tylko taki niesmaczny żart. On jeszcze nikomu nic nie dał. Chyba że, wpierdol lub pokutę.


      150 km to ponowny skok w bok kilka metrów po gminę. I ponownie po bruku. Jednak z tą różnicą, że o paskudnej nawierzchni wiedziałem i zaakceptowałem. To zupełnie tak samo jak akceptacja gdy człowiek sam siebie truje papierosami, a tym gdy mimo braku naszej zgody robią to inni. Proste? Jak fizyka kwantowa.

      Gdy wjechałem do Krosna Odrzańskiego, plan był prosty. Chlapnąć kawę na Orlenie, jeśli takowy stanie na mojej drodze.

      Bingo!!! Marzenia się spełniają. Wpadłem na stację jak do własnej kuchni, tanecznym krokiem przyfalowałem do kasy i płynną polszczyzną poprosiłem o kawusię. Przeczący ruch głowy kasjerki i jej skierowany wzrok na ekspres z napisem AWARIA, pozbawił mnie złudzeń.

      Marzenia się spełniają, owszem. Ale nie codziennie.



                                                                               Krosno Odrzańskie widać rybą stoi :)



      Za Krosnem wyrzuciło mnie na ścieżkę na której było mnóstwo białego czegoś. A to coś dawało mi dużo do myślenia czym może być. Na pierwszy ogień poszło przypuszczenie, iż nasz kraj stał się bardziej liberalny i z balonu ktoś rozsypał legalnie kokainę. Potem przyszła mi myśl, że to tu brali ślub Książe Harry i Meghan Markle. Opady śniegu w maju zdawały się być także całkiem realne. Procesja, nie taka aż niemożliwa. Lecące z drzew kwiaty akacji, w zasadzie od razu wyeliminowałem jako nieprawdopodobne i totalnie nierealne.


                                                               Jak dla mnie to zdecydowanie koka




      Po skręcie z trasy na Świecko w locie kupiłem pączka i wodę, aby następnie przygotować swoją psychikę na ostatni odcinek trasy.

      Powiem tak. Gdybym psychy nie przygotował, to bym oszalał. Ilość dziur w asfalcie jest tam liczona w hektolitrach. Dlaczego w hektolitrach? - odpowiedzi na niektóre pytania kosztują, numer konta podam na priv. Do tego odcinkami oczywiście cholerny lubuski bruk. Będzie mnie ten kamień zapewne prześladować w snach przez wieki lub gdy kiedyś się obudzę i na poduszce zobaczę zamiast odciętej głowy konia - kostkę bruku, wówczas będę wiedział, że zemsta lubuskiego jest bliska.


                                                                                        Bruk, bruczek, bruczysko



      Na 185 km wiedziałem, że muszę przyjąć dawkę dopingu. Okazja ku temu była w Rąpicach. Na receptę od Armstronga wykupiłem puszkę coli i baton Liona. I gdy tak pochłaniałem na luzie wspomniane anabole, dotarło do mnie, że mam dwie godziny do zaplanowanego pociągu i 45 km do zrobienia po niewiadomej nawierzchni. Szybciutko dokończyłem przeżuwanie, podciąłem rumaka ostrogami i poleciałem gonić czas. Opamiętanie przyszło pół godziny później, gdy cola rozjaśniła mi czerep i zrozumiałem swoją pomyłkę w obliczeniach o godzinę. I znów nigdzie nie musiałem gnać. Boskie uczucie.



                                                                                         Wieś Rybaki


      Wpadając do Cybinki zauważyłem cmentarz radzieckich żołnierzy. Sprawiał wrażenie dużego. Tuż za nim wypatrzyłem Orlen. Obrałem go na cel i po chwili siedziałem z kubkiem kawy. Niczym Lord na włościach.








      Meta była już prawie w zasięgu wzroku. Ale chyba tylko sokoła.

      Kawa niby nie była duża, ale tyłek było mi ciężko podnieść z miejsca. W końcu dokonałem tego heroicznego czynu i bez większych ceregieli dojechałem do dworca w Rzepinie.





                                                                                                 Meta

      Wieść gminna niosła, że na Dworcowej jest fajne żarcie. Po zakupie biletów w jednej chwili zlokalizowałem knajpę. Menu to było istne Eldorado. Wybór nie był łatwy. Ostatecznie padło na gyrosa w wersji XXXL plus jedyny słuszny napitek. Podana porcja w pełni dostosowała się do wielkości opisanej w jadłospisie. Mimo to na końcu nie został nawet okruszek. Nie pozostał nawet atom mięsiwa, ni mikrolit sosu czosnkowego, a po frytkach.... jakich frytkach?? Znikły szybciej niż je podano. Po wszystkim pozostał tylko rachunek do zapłacenia. Ale od czego jest szybka szosówka, gniewna dusza i niechęć do płacenia za siebie. :)




      Po jedzonku z trudem skierowałem się do pociągu, który wnętrzem bardziej przypominał Boeinga niż nasze rodzime PKP. Luksus pełnym ryjem. W Zbąszynku zaliczyłem przesiadkę, aby godzinę później wysiąść 4 km od domu. Ostatni odcinek to była już tylko formalność.





      Zaliczone gminy:
      Granowo, Grodzisk Wielkopolski, Wielichowo, Rakoniewice, Wolsztyn, Siedlec, Zbąszyń, Babimost, Szczaniec, Sulechów, Skąpe, Czerwieńsk, Bytnica, Krosno Odrzańskie, Maszewo, Cybinka, Rzepin





      OSP

























      Kategoria 200 z plusem, Gminy, OSP, szosa


      2018-05-18

      Piątek, 18 maja 2018 · dodano: 25.05.2018 | Komentarze 0

      Kategoria szosa


      2018-05-15

      Wtorek, 15 maja 2018 · dodano: 25.05.2018 | Komentarze 0

      Kategoria szosa